Najpierw była Złota Palma, potem nominacje  do Oscara i Złotego Globu. „Złodziejaszki” to opowieść o trzypokoleniowej rodzinie. Specyficznej, bo nikogo nie łączą w niej więzy krwi. Babcia i „małżonkowie” żyją razem na tokijskim przedmieściu, walczą o każdy dzień. Wychowują  bezprawnie przygarnięte, niechciane dzieci. Ale przecież stwarzają im dom, dają poczucie bezpieczeństwa i pewność, że są kochane. Choć tak naprawdę wszyscy oni są drobnymi przestępcami. Złodziejaszkami. Rzadko zdarza im się uczciwie parę groszy zarobić. Na ogół do zagraconej klitki każdy przynosi to, co uda mu się „zorganizować”. „Ojciec” z małym „synem” wyspecjalizowali się w okradaniu okolicznych sklepów. Są społecznymi wyrzutkami? Tak. Ale mają swój system wartości. gdy widzą kilkuletnią dziewczynkę błąkającą się po ulicy - głodną, pobitą i przestraszoną – też przygarniają ją do siebie. Dają jej ciepło i miłość, której nie dostała od biologicznej matki, bardziej zainteresowanej swoimi sprawami niż córką. 

Jednak taka sytuacja nie może trwać wiecznie. Hirokazu Koreeda pokazuje zderzenie bohaterów z prawem, nie mogącym stanąć po ich stronie. Zadaje pytania: „Która rodzina jest prawdziwa? Ta, która dała życie, ale dzieckiem się nie interesuje czy ta zastępcza, która kocha? 

Japończyk zawsze przez obiektyw kamery obserwował zwyczajnych ludzi, często tych, którzy nie dają sobie rady z życiem, wyrzuconych na margines społeczeństwa. Dostrzegał ich dramaty, szukał wartości, które pomagają im przetrwać, pokazywał solidarność na dnie. Tak jest i tym razem. 

Sam mówi, że choć krytycy porównują go często do Ozu, on czuje się trochę jak japoński Ken Loach. I coś w tym jest. A na dodatek Hirokazu Koreeda  każdym swoim filmem udowadnia, że pod różnymi szerokościami i długościami geograficznymi ludzie przeżywają podobne dramaty,  Niezależnie od rasy, koloru skóry, wiary, zamożności, pozycji społecznej. Najprostsze uczucia, miłość, rozpacz, krzywda, nadzieje – są takie same.