"Rzeczpospolita": Nie wiem, czy jest bardziej bolesny temat niż choroba, cierpienie i odchodzenie dzieci.
Anne-Dauphine Julliand: To prawda. Kręcąc „Małych bohaterów”, czułam się jak akrobatka próbująca znaleźć równowagę na cienkiej linie. Chciałam opowiedzieć o dzieciach walczących o każdy dzień życia, o ich odwadze, harcie, niezwykłej mądrości. A jednocześnie nie mogłam posunąć się zbyt daleko. Uważałam, żeby nikogo nie zranić. Nie wzbudzić podejrzenia, że żeruję na czyimś nieszczęściu. Tak naprawdę czułam, że mam prawo zrobić ten film także dlatego, że dotykałam również własnej tragedii.
W Polsce ukazały się książki „Ślady małych stóp” i „Wyjątkowy dzień”, w których opisała pani historię choroby własnej córki.
Urodziłam czworo dzieci. Dwie córki były śmiertelnie chore. Thais, umarła dziesięć lat temu, mając trzy lata i dziewięć miesięcy. Zaczęło się niewinnie. Na plaży zobaczyłam, że lekko powłóczy nóżką. Diagnoza była wyrokiem. Miała nieuleczalną skazę genetyczną – leukodystrofię metachromatyczną. Drugą córkę, Azylis, pochowałam niespełna dwa lata temu. Była z nami 10 lat. Z traumy po odchodzeniu dziecka człowiek nigdy się nie wyleczy. Nie ma dnia, w którym bym o tym nie myślała, w którym bym nie płakała. Ale jednocześnie taki czas uczy człowieka, co jest naprawdę ważne.
Pisząc książki, szukała pani ukojenia?