Party, reż. Sally Potter
Wyd. Aurora Films
Zadbana kobieta w średnim wieku otwiera drzwi domu. Celuje do kogoś, kto stoi w progu. To prolog „Party”. Potem cofamy się w czasie niewiele ponad godzinę. Zaczyna się tytułowe przyjęcie, które Janet wydaje z okazji swojej nominacji na ministra zdrowia. W kuchni gospodyni cały czas odbiera miłosne telefony, a jej mąż przy piątce gości ogłasza, że jest śmiertelnie chory. I że dni, które mu pozostały chce spędzić z inną kobietą.
Tak zaczyna się gra, w której każdy ma jakiś sekret i w rzeczywistości nic nie jest tak, jak się wydaje: dwie lesbijki, z których jedna spodziewa się trojaczków, zdradzany mąż to bankier-heroinista, a przyjaciele są niezbyt lojalni. Polityka wdziera się do codziennego życia, działaczka partyjna, która mówi: „Czasem trzeba udawać, żeby wygrać”. Oglądamy skompromitowaną demokrację, umierający idealizm i wszechogarniające kłamstwo.
Sally Potter zrobiła film najskromniejszy z możliwych, z niewielkim budżetem i czarno-białymi zdjęciami. Jeden dom, salon, łazienka, mały ogródek. I siedmioro rewelacyjnych aktorów: Kristin Scott Thomas, Timothy Spall, Patricia Clarkson, Bruno Ganz, Cillian Murhy, Emily Mortimer, Cherry Jones. 71 minut – bo wszystko dzieje się w czasie rzeczywistym – wystarczy, żeby zawaliło się życie. „Party” to tragikomiczna, fascynująca, wciągająca opowieść. Przewrotna, inteligentna, zrealizowana z dystansem, a jednocześnie gorzka. Mocne kino.
I tak cię kocham, reż. Michael Showalter