- Najlepszy aktor amerykański – mówił o nim Elia Kazan, reżyser, z którym wielokrotnie pracował. Ale tę opinię wielu potwierdziłoby bez namysłu. Tym bardziej dawało do myślenia konsekwentne twierdzenie aktora, że nie wybierał tego zawodu. Ba! – że go nie cierpi. Cale życie był buntownikiem.
Budził niepokój, wytrącał z rutyny – nie tylko w życiu zawodowym, ale także prywatnym. Połączenie łagodności z gwałtownymi wybuchami wściekłości dawało imponującą eksplozję na ekranie czy na scenie, ale w życiu – prowadziło do katastrofalnych skutków. Dwanaścioro dzieci z siedmioma kobietami – w tym syn sądzony za morderstwo. I córka, która popełniła samobójstwo wskazując jako najważniejszą przyczynę desperackiego czynu – ojca…
Jest to tym bardziej zdumiewające, że Brando wiedział, co to nieszczęśliwe dzieciństwo. Ojciec, zawsze w drodze, nałogowy kobieciarz, alkoholik. Matka, którą bezgranicznie kochał – też była alkoholiczką. Jako dziecko często nie zastawał jej w domu i wtedy szukał, pilnował… By zwrócić na siebie jej uwagę – udawał przed nią odgłosy zwierząt, bo wtedy się uśmiechała.
- Miała w sobie wiele poezji – opowiadał po latach syn. Marlon miał 17 lat gdy został wyrzucony ze szkoły. Był odludkiem, dzikusem. I do tego miał twarz, w której zakochiwały się dziewczyny. Nie odmieniły go dwa lata spędzone w szkole wojskowej.
Wreszcie, gdy miał 19 lat, wyruszył do Nowego Jorku. Zaczął pracować jako windziarz i całkiem przypadkiem rozpoczął studia w szkole aktorskiej. Jego mentorką stała się nauczająca tam Stella Adler. Dzięki niej zaczął czytać Freuda i Dostojewskiego i dowiedział się, że buzujący w nim nieustannie wulkan przeżyć i emocji – jest w zawodzie aktora niezwykle przydatny. Kochano go od pierwszej roli, a zagrał ją w teatrze w „Tramwaju zwanym pożądaniem”. Zauroczony nim autor, Tennessee Williams, osobiście wstawił się za nim u reżysera Eli Kazana, by mógł zagrać starszego od niego Stanleya Kowalskiego.