Dużo było w ostatnich dniach dyskusji o roli Piłsudskiego i Dmowskiego, wyliczanek, komu jeszcze należy się miejsce w panteonie niepodległości i w jakiej kolejności: Korfantemu, Paderewskiemu, Witosowi, Daszyńskiemu. Jednak 100 lat Polski to nie tylko wielcy ze spiżu, ale także ci jak najbardziej z kości i krwi, których spotykaliśmy – czasem w autobusie miejskim, jak Tadeusza Mazowieckiego – z którymi czasem żeśmy się nie zgadzali.

Wróćmy do filharmonii. Penderecki rozmawia z rodakami poprzez muzykę, w niej szukamy pytań i odpowiedzi, które nie dają spokoju. Czy w 1918 r. odzyskaliśmy Rzeczpospolitą taką, jaką żeśmy stracili ponad wiek wcześniej? Penderecki z jego ormiańskimi korzeniami, z jego „Siedmioma bramami Jerozolimy" przypomina, że listopad 1918 r. to opowieść o ciągłości, tradycji i wielkiej syntezie Rzeczypospolitej narodów, podzielonej przez zaborców w końcu XVIII w., takiej jak z „Pamięci i przyszłości" Jana Pawła II, jak z „Pana Tadeusza" Mickiewicza (i Wajdy). Rzeczypospolitej, która trwała w pamięci jako idea i której szukali Polacy, tworząc instytucje państwa w 1918 r. Penderecki, kompozytor trenu „Ofiarom Hiroszimy", nadawał polskiej kulturze uniwersalny wymiar, którego najbardziej potrzebowała w czasach komunizmu, trochę jak Artur Rubinstein, który grał Mazurka Dąbrowskiego podczas konferencji pokojowej w San Francisco w 1945 r., gdy nie wywieszono polskiej flagi. Penderecki swoimi utworami dawał Polsce głos, gdy nas nie słuchano, gdy komuniści próbowali Polskę oderwać od Zachodu.

Penederecki z jego dorobkiem muzycznym ostatnich dekad to sygnał, że „nie tylko polityka" tworzyła i tworzy Polskę, i jej sławę na świecie. Tak jak można pójść do filharmonii i zobaczyć Pendereckiego, tak niedawno jeszcze można było w Warszawie spotkać Magdalenę Abakanowicz, a w Krakowie Czesława Miłosza. Może właśnie przez tę ich bliskość nie potrafimy docenić, że bez nich nie byłoby naszej skołatanej, ale mającej aspiracje Polski. Bez nich nie przetrwałaby komunizmu taka, jak jest. Cieszmy się Pendereckim.