Oto światowe media obiegła w ostatnich godzinach następująca informacja: dwóch rosyjskich naukowców pracujących na Antarktydzie pokłóciło się tak bardzo, że jeden drugiego omal nie zasztyletował. Nieszczęśnika udało się uratować, choć miał do najbliższego szpitala w Chile coś koło dwóch tysięcy kilometrów.

Niby nic w tym zaskakującego, bo po Rosjanach jakoś spodziewamy się podobnych wyskoków, zwłaszcza pod wpływem. Jednak w tym przypadku powód napaści był niezwykły. Ofiara zdradzała agresorowi zakończenia książek, które czytał. Czyli jak to się dziś mówi: spoilerowała. Oczywiście, kara za spoilerowanie się należy, zwłaszcza jak robi się to komuś, kto mieszka na Antarktydzie i do najbliższej księgarni leci parę godzin samolotem, ale w tym wypadku karzący troszkę przeholował. Jak to Rosjanin.

A przy okazji i tylko trochę a propos pomyślałem, że to w jakimś stopniu pocieszające. Po pierwsze dlatego, że są ludzie, którzy tak namiętnie kochają literaturę, że gotowi dla niej zabić. A poza tym w drugiej dekadzie XXI wieku, po stuleciu pełnym rozmaitych awangard, dostajemy kolejny dowód, że w literaturze liczy się przede wszystkim historia. Wciągająca, dobrze opowiedziana, wiarygodna psychologicznie. Da się za nią zabić każdy wydawca i producent filmowy.

A przecież jeszcze całkiem niedawno mówiło się o końcu powieści, jako że wszystkie historie ponoć zostały już opowiedziane. Czytaliśmy w wieku XX setki książek okrzyczanych arcydziełami, eksperymentujących z narracją, bohaterami i językiem, a na koniec dnia i tak się okazuje, że to fabuła i umiejętność opowiadania są najważniejsze. Jest w tym coś bardzo podnoszącego na duchu, że wszelkie wynaturzenia w końcu są korygowane. I tę myśl dedykuję tym wszystkim, którzy uważają, że dziełem sztuki może być obieranie ziemniaków, a scena teatralna powinna służyć odczytywaniu manifestów politycznych i walce o prawa mniejszości. Was też czas skoryguje.

Autor jest zastępcą dyrektora Programu III Polskiego Radia