Ten ruch Watykanu, bezprecedensowy w swojej szybkości (brak vacatio legis), radykalizmie i tonie, to wykład polityki przyszłości. I to bynajmniej nie tylko tej kościelnej.

Już za moment, jesienią, rozpoczyna się wielki, ogólnoświatowy proces synodalny. Włączona będzie w niego każda diecezja, a nawet parafia. Każdy wierny będzie mógł się wypowiedzieć na temat swoich bolączek i oczekiwań. Słowem – jedna wielka decentralizacja. I ten właśnie proces zostaje bezpośrednio poprzedzony decyzją skrajnie centralistyczną. Dokumentem z dnia na dzień wywracającym do góry nogami sprawę fundamentalną dla kilku milionów wiernych na całym świecie. Nie tylko bez zapytania któregokolwiek z nich o zdanie, ale nawet bez możliwości przystosowania się do nowej sytuacji.

Czy proces synodalny nie przypomina aby trochę trwającej od maja „Konferencji w sprawie przyszłości UE"? Wydarzenia o niebotycznej skali – trwającego przez okrągły rok, w którym to czasie równocześnie (!) toczy się po kilkadziesiąt paneli i dyskusji. I oczywiście każdy z nas, obywateli państw Unii, jest zaproszony, a nawet wezwany do wzięcia w nich udziału, zabrania głosu na temat „wyzwań i priorytetów" stojących przed wspólnotą. Tylko kiedy wszyscy mówią, i to naraz, czy ktokolwiek jeszcze słucha? A i to nie jest tak naprawdę ważne – liczy się tylko fakt, że konferencja ma zakończyć się ogłoszeniem raportu podsumowującego. Dokumentu o teoretycznie potężnej legitymizacji – wszak powstałego na bazie dyskusji obejmującej praktycznie całą wspólnotę europejską. Tylko czy nad tak potężnym materiałem ktokolwiek będzie w stanie zapanować? Czy cała ta dyskusja nie toczy się sobie a muzom, nie jest jedynie kurtyną, za którą odbywa się prawdziwe przedstawienie?

Kiedyś mówiło się, że nie jest ważne, kto głosuje, lecz kto liczy głosy. Teraz nie ma tak naprawdę znaczenia, kto co powie podczas dyskusji. Chodzi tylko o to, kto zapisze potem wynikające z niej wnioski. Watykan czy Bruksela – mechanizm wydaje się ten sam.