I dalej następuje opowieść o „Ostatniej niedzieli", zwanej tangiem samobójców, przy której „kolesie w knajpie" przed wojną „strzelali sobie w łeb". „Chcieli, żeby to była ostatnia piosenka w ich życiu. Bo jest prawdziwa".
Bohater filmu Olafa Lubaszenki miał rację. Mietek Fogg to był równy gość, choć trzeba było czasu, żebym się o tym przekonał. A wraz ze mną pewnie tysiące tych, którzy w dzieciństwie słyszeli dowcip o mumii egipskiej wydobytej z piramidy, która miała zapytać archeologów: „A Mietek Fogg to jeszcze śpiewa?".
Oczywiście w latach osiemdziesiątych Fogg był matuzalemem, śmiesznie anachronicznym na tle ówczesnego rockowego boomu. A jednocześnie jego przedwojenna elegancja i styl śpiewania, inspirowany belcanto były w tamtym kontekście zupełnie niezrozumiałe. Fogg miał klasę, a PRL jej nie miał.
Piszę te słowa kilkanaście godzin przed koncertem „Fogg – pieśniarz Warszawy", który dla Muzeum Powstania Warszawskiego przygotowali Jan Młynarski i Marcin Masecki. Wydarzeniu towarzyszy świetna płyta, której twórcy, nie po raz pierwszy w ostatnich latach, uwspółcześniają brzmienie piosenek Fogga. Dziś są one standardami, choć może lepiej pasuje do nich angielskie słowo evergreen, jako że okazały się wiecznie młode. Być może nadszedł już czas, by odkryć na nowo również postać Mieczysława Fogga. Człowieka, który na barykadach Powstania Warszawskiego walczył z bronią w ręku i śpiewał. Artysty, który był gwiazdą w Ameryce i jednocześnie pracował jako kasjer na kolei. Bohatera, który ratował w czasie wojny przyjaciół Żydów i pod koniec życia został Sprawiedliwym wśród Narodów Świata.
A szacunek, jakim dziś otacza się postać i twórczość Fogga, dowodzi, że bez względu na mody i wynaturzenia, jakim nieustannie podlega kultura, prędzej czy później prawda w sztuce okaże się najważniejsza.