Sześć lat temu opublikowałem książkę pod nieco prowokacyjnym tytułem „Czy Polska dogoni Niemcy?". Prowokacyjnym dlatego, że wcale nie usiłowałem odpowiedzieć na zadane w tytule pytanie. Pisałem raczej o tym, co najbardziej różni dziś gospodarkę polską od niemieckiej i jakie zmiany musiałyby u nas nastąpić, aby dogonienie Niemiec było w ogóle realne. Wtedy książka nie wzbudziła zachwytu: pamiętam, że pewien dziennikarz, pytający mnie o niezbędne do tego reformy, był rozczarowany, kiedy usłyszał, że receptą nie jest ani wprowadzenie podatku liniowego, ani likwidacja VAT, ani konstytucyjny zakaz deficytu budżetowego. Czasy się zmieniają, a książka nadal nie budzi entuzjazmu: dziś z kolei rozczarowałbym wielu ambitnych patriotów opinią, że głównym narzędziem do dogonienia Niemiec nie jest również ani budowa CPK, ani wyprodukowanie miliona aut elektrycznych (Volkswagen ma już w tym roku wypuścić na rynek pół miliona takich aut; my mamy póki co dwa prototypy Izery, w dodatku zaprojektowane przez Niemców).

W książce napisałem coś innego: jeśli marzymy o dogonieniu Niemiec, to pierwszą i najważniejszą rzeczą jest fundamentalna reforma edukacji. Polska edukacja nie pasuje do XXI w. Żyjemy w świecie, w którym (pierwszy raz w historii ludzkości) problemem nie jest ograniczony dostęp do informacji, ale jej nadmiar. Młodym ludziom trzeba więc dać narzędzia poszukiwania wiedzy, odsiewania informacji prawdziwej od fałszywej, analizy i syntezy. Żyjemy w świecie, w którym dwie trzecie dzieci idących dziś do szkoły będzie pracować w zawodach, które jeszcze nie istnieją. System edukacyjny nie powinien więc dostarczać określonej wiedzy, ale kształtować umiejętność uczenia się i zdobywania wiedzy przydatnej w nieznanej dziś sytuacji.

Piszę to właśnie dziś, bo przeraziła mnie skala edukacyjnej katastrofy, do której doszło w czasie pandemii. Polska szkoła, która ma przygotować młodych Polaków do wyzwań XXI w., sama nie poradziła sobie z działaniem w niezwykłej sytuacji. Ministerstwo Edukacji i Nauki, które ponosi za tę klęskę znaczną część odpowiedzialności, patrzy na to z urzędowym optymizmem: przecież zdawalność matur była podobna jak poprzednio.

Policzmy. Do zdania naprawdę łatwej matury na poziomie podstawowym wystarcza w Polsce zdobycie 30 proc. punktów (co jest samo w sobie kuriozum – każdy szanujący się egzaminator żąda 50 proc.). W tym roku trudność egzaminu oficjalnie „obniżono o 20 proc." (czyli, szacunkowo, do zdania wystarczyło 30 proc. x 80 proc. = 24 proc. wiedzy, którą testuje „normalny" egzamin). I tego poziomu, na granicy funkcjonalnego analfabetyzmu, nie osiągnęła jedna czwarta zdających! Rzeczywiście, ministerstwo ma powody do zadowolenia.

Problem z systemem edukacji jest taki, że gospodarcze i społeczne konsekwencje jego słabości widać dopiero po latach. Reformy edukacji (na wszystkich szczeblach, od przedszkoli do uniwersytetów) należy podejmować z wyprzedzeniem, bo kiedy widać już pełne efekty zaniedbań, jest za późno na zmiany. Nie widzę w Polsce ani pomysłów, ani chęci do tego, by naprawdę reformować edukację. Ale pewnie się mylę: może jednak minister ma rację i jedynym ratunkiem dla polskiej szkoły jest więcej modlitw? O cud?