Potem się dowiedziałem, że konkurencja nie zawsze jest uczciwa. Że korupcja kwitnie również w kapitalizmie. A władza korporacji bywa znacznie bardziej niebezpieczna niż władza państwa.

Wydawało się, że ostateczny cios wierze w wolny rynek jako panaceum na bolączki zadał kryzys po upadku banku Lehman Brothers. Wywołała go chciwość korporacji, które naginały prawo, a zapłacić musieli za to obywatele. I co? I nic. Wciąż nie brakuje ludzi, którzy wierzą w rynek jak w Pana Boga. Niektórzy z nich zresztą pisują na tych łamach. To tych właśnie ludzi oburza ustawa o uprawnieniach artysty zawodowego.

Z grubsza sprawa wygląda tak, że rządowa propozycja dotyczy ludzi, którzy nie mają żadnego ubezpieczenia zdrowotnego i emerytalnego. Czyli znacznej części polskich artystów. 60 proc. z nich zarabia poniżej średniej krajowej, a jedna trzecia poniżej minimum socjalnego. W związku z niskimi zarobkami nie stać ich na opłacenie ubezpieczenia, a pracują zazwyczaj na tzw. umowach śmieciowych. Ich ubezpieczenie miałoby być finansowane z opłaty reprograficznej płaconej przez sprzedawców smartfonów, telewizorów i komputerów. Takie rozwiązanie ma rekompensować twórcom straty, jakie ponoszą z powodu bezpłatnego korzystania z ich dzieł w internecie, i obowiązuje w wielu krajach europejskich.

Co na to wyznawcy wolnego rynku? Jedni podnoszą larum, że przez to więcej zapłacą za komputery. Inni twierdzą, że skoro artysta nie może żyć ze swojej twórczości, powinien iść do normalnej pracy. Pierwszym odpowiadam, że gdyby nie opłata na PISF, którą płacimy np. w biletach do kina, polski film nigdy nie wydobyłby się z dna, na które zrzucił go wolny rynek w latach 90. Drugim, że artyści już mają pracę: piszą, grają, rzeźbią. Tak się jednak składa, że z tej pracy w Polsce nie będą mieć choćby minimalnej emerytury i podreperowania zdrowia. Wiele państw europejskich, np. skandynawskie, potrafi o to lepiej zadbać. I mają efekty, choćby światowe sukcesy swojego kina (np. duńskie oscarowe „Na rauszu") czy literatury (spektakularne kariery norweskich pisarzy z Knausgardem na czele). Gdybym chciał użyć równie demagogicznych argumentów, powiedziałbym następująco. Jeśli rynek wszystko rozwiąże, to za chwilę będziemy oglądać tylko filmy Patryka Vegi i słuchać disco polo. Tyle zostanie z polskiej kultury, a resztę będziemy importować. Czy właśnie o to państwu chodzi?

Autor jest publicystą, scenarzystą, satyrykiem