Rozwiązanie to rozbłysło nagle jako jedyne światełko w epidemicznym tunelu, dziejowa konieczność, z którą cywilizowani ludzie nie śmią podejmować polemiki. Sprawa ta wpisuje się zresztą w schemat konsekwentnie realizowany od kilkunastu miesięcy, w którym na wątpliwości odpowiada się zamykaniem dyskusji, a na brak wiedzy (jak w przypadku specyfiki wirusa czy skuteczności lockdownu) – wprowadzaniem rozwiązania najbardziej radykalnego z możliwych.

Bo oczywiście nie jest tak, że prawa i wolności obywatelskie są nienaruszalne. Owszem, można je ograniczać. Ale etapem, którego nie wolno pomijać, jest przeprowadzenie – nazywanego tak przez konstytucjonalistów – testu proporcjonalności. Zadać kilka pytań, które trudno usłyszeć w okołopaszportowym szumie. Jak daleko takie rozwiązanie ingeruje w prawa obywatela? Czy rzeczywiście przyczyni się do obrony jakiegoś innego dobra? Czy między tymi dwoma dobrami – ograniczanym i potencjalnie uzyskiwanym – zachowana jest racjonalna proporcja? I wreszcie, co chyba najważniejsze, czy wyczerpane już zostały wszystkie wcześniejsze możliwości – sprawdzone zostały rozwiązania, które nie naruszałyby praw i wolności albo ewentualnie dopuszczałyby to w mniejszym stopniu? Dopiero od przeprowadzenia testu proporcjonalności powinna się ta rozmowa zaczynać. Od sprawdzenia, na ile paszporty są nieodzowne, czy koszty społeczne, jakie ze sobą pociągną, będą się miały jakkolwiek do zakładanych efektów zdrowotnych. Po stronie kosztów znajduje się też, czego paszportowi entuzjaści zdają się nie dostrzegać, stworzenie niebezpiecznego precedensu. Pojawienie się wyrwy – prawnej, mentalnej i politycznej – przez którą do naszego świata zaczynają powracać niespecjalnie sympatycznie kojarzące się obrazy i odruchy.

Właśnie teraz, zanim rzucimy się wcielać w życie ten pomysł, jest ostatni moment na rozmowę o społecznym i filozoficznym ciężarze zjawiska, jakim jest segregacja. Bo skrajną naiwnością byłoby sądzić, że mechanizm ten nie będzie rodził niebezpiecznych pokus. Za sprawą „paszportów covidowych" – nomen omen – przekraczamy rubikon. Nie miejmy złudzeń – to bilet w jedną stronę. Może jednak porozmawiajmy, czy warto wybierać się w tę podróż?