Pamięć podpowiada mi, że też uczestniczyłem kiedyś w pewnej imprezie, w której na koniec podano gospodarza. Jako danie. Było to dobrych 20 lat temu, kiedy rodził się internet. Otóż redakcje ochoczo otwierały wtedy swoje strony, oferując za darmo artykuły. Dekadę później przyszedł najgłębszy kryzys w historii papierowej prasy. A dziś część tytułów, w których pracowałem (że wymienię choćby „Życie Warszawy” i „Wprost”), już nie istnieje. Czy wydawcy mogli postępować inaczej? Czy kilkanaście lat temu ludzie byli gotowi płacić za dostęp do treści? Odpowiedzi na te pytania już nigdy nie poznamy. Ale jedno jest pewne: wraz z kryzysem prasy papierowej nadszedł kryzys dziennikarstwa. Bo to redakcje dzienników były tymi miejscami, gdzie dyktowano standardy. Do wytworzenia treści na poziomie potrzebne są czas i pieniądze, czyli duże i zasobne gazety. Bo to, co zazwyczaj oferują portale, to artykuły śmieciowe. Dlatego istnienie tytułów prasowych takich jak „Rzeczpospolita” to korzyść dla kraju i dla nas wszystkich.

A co to ma do Netfliksa? Otóż podobną naiwność, jaką dziennikarze przejawiali wobec internetu, dziś branża filmowa (przynajmniej w Polsce) prezentuje wobec gigantów streamingu. Naiwne zachwyty nad zasięgiem i najlepszymi produkcjami przysłaniają brutalną prawdę, że mamy do czynienia z pasożytami. Oczywiście, każdy z serwisów VOD jest inny, ale generalnie musi dużo i tanio kupować, żeby tworzyć pozory bogatej oferty. I tanio produkować.

Co najmniej od czasów Kopernika nie ma wątpliwości, że pieniądz gorszy wypiera lepszy. I doprawdy większość oferty symbolicznego Netfliksa to chłam. Nie mam żadnych wątpliwości, że na dłuższą metę dominacja streamingu będzie dla kina i twórców zabójcza. Dziś giganci VOD nie dyktują jeszcze warunków, ale kiedyś zaczną. I wtedy się okaże, że nie są lepsi od tzw. GAFA (Google, Apple, Facebook, Amazon) regularnie nadużywającego pozycji monopolistycznej. A pewien typ filmów czy seriali dla bardziej wymagających odbiorców w ogóle wtedy zniknie. No, chyba że po pandemii kino jednak się odrodzi, co byłoby z korzyścią dla wszystkich. Ale różnie przecież może być. A podobieństwa z sytuacją papierowej prasy są nad wyraz niepokojące.

Autor jest publicystą, scenarzystą, satyrykiem