Ani choroby, ani zawały nie zniknęły podczas pandemii jak za sprawą czarodziejskiej różdżki. Po prostu wielu z nich się nie diagnozuje, ponieważ pacjenci boją się szpitala czy przychodni, gdzie w dużym skupisku ludzkim łatwiej się zakazić. Na początku pandemii wielu z nich w ogóle nie wychodziło z domu. Inni wychodzili wyłącznie po zakupy, szerokim łukiem omijając placówki ochrony zdrowia, choć szpital czy przychodnia od początku były znacznie bezpieczniejsze niż wielkie dyskonty, bo dbano w nich o reżim sanitarny i zachowywano zasady dystansu społecznego.
Ten strach powoli mijał wraz z rozwojem pandemii, ale do dziś wielu chorych do przychodni czy szpitalnego oddziału ratunkowego zgłasza się, dopiero gdy są bardzo chorzy. Kiedyś ból w klatce piersiowej, który może świadczyć o niedokrwieniu serca i zagrażającym zawale, dla większości Polaków był impulsem do wezwania karetki. Dziś tak nie jest. Nawet – wydawałoby się – oczywiste objawy nie są w stanie skłonić niektórych do wizyty w szpitalu. I zanim pacjenci zadzwonią po pomoc, mija tzw. złota godzina, która powinna upłynąć od momentu bólu do udrożnienia tętnicy wieńcowej w pracowni hemodynamicznej. A im dłużej tętnica jest zamknięta, a mięsień uszkodzony, tym gorzej dla serca.
Dlaczego?
Jeśli szybko udrożnimy zwężoną tętnicę, to skutki niedokrwienia będą minimalne. Długotrwałe uszkodzenie mięśnia sercowego objawia się z kolei martwicą i bliznowaceniem serca. Ale nawet jeśli pacjent trafi do szpitala w ciągu „złotej godziny", może w porę nie trafić do pracowni. Procedury znacznie wydłużyła bowiem konieczność przeprowadzenia testu na Covid-19.