Pojawili się w Cannes po długim okresie nieobecności. I obaj niewiele się zmienili. Przywieźli filmy naznaczone własną osobowością. Lee – gniewem, Trier – lękami i chęcią prowokacji.
Prawie 30 lat temu Spike Lee wyjechał stąd rozczarowany, gdy mimo rewelacyjnego przyjęcia nie dostał Złotej Palmy za „Rób, co należy”. W latach 90. wracał jeszcze na Croisette z „Malarią” i „Morderczym latem”. Dziś ma 61 lat, ale zachował młodzieńczą wściekłość.
Mowa nienawiści
Jego „BlacKkKlansman” oparty jest na pamiętnikach Rona Stallwortha, pierwszego w historii Colorado Springs czarnoskórego policjanta, który w latach 70. przeniknął razem ze swoim białym partnerem do struktur Ku Klux Klanu. Stallworth rozmawiał z przedstawicielami tej organizacji przez telefon, wzbudzając zaufanie jako „prawdziwy patriota walczący o białą Amerykę”.
Z kolei Filip Zimmerman chodził na spotkania. Razem dowiedli rasistowskiego charakteru organizacji, odkryli jej powiązania, uniemożliwili dokonanie krwawego zamachu, w którym miało zginąć dziesiątki Afroamerykanów.
Znakomicie zrealizowany, pełen niewymuszonego humoru „BlacKkKlansman” poraża. To nie jest kino historyczne. „Nienawidzę Murzynów, Żydów, Meksykanów” – mówi na ekranie filmowy Ron Stallworth (grany przez syna Denzela Washingtona, kiedyś wcielającego się u Spike’a Lee w Malcolma X), zdając przez telefon egzamin z patriotyzmu Ku Klux Klanu. Lee portretuje rasizm, ale również zacietrzewienie i mowę nienawiści, zresztą po obu stronach. Bo wykluczeni wstają z kolan. Zradykalizowani.