W środę wieczorem Theresa May przyznała, że okres przejściowy po wyjściu kraju z Unii może zostać przedłużony „o kilka miesięcy”, być może do grudnia 2021 r.
- To jest niemądra decyzja, to nie moment, aby zmniejszać presję w rokowaniach – oświadczył jeden z liderów eurosceptycznej skrzydła Torysów i były negocjator Brexitu David Davis.
Na kilkanaście dni przed głosowaniem budżetu na 2019 r. May nie może tego lekceważyć. Potrzebuje każdego głosu w parlamencie, aby na kluczowym etapie negocjacji z Brukselą jej rząd nie upadł. Nie jest więc wykluczone, że nawet pomysł wydłużenia okresu przejściowego zostanie cofnięty.
David Lidington, faktycznie człowiek nr. 2 w gabinecie premier, już zresztą wysłał sygnały w tym kierunku. Zaprzeczył rzeczy zdawałoby się oczywistej: że wydłużenie okresu przejściowego będzie oznaczało poważne koszty dla Londynu. Szacuje się, że w zamian za dostęp do jednolitego rynku Wielka Brytania będzie musiała dodatkowo wpłacić do kasy Unii od 10 do 17 mld funtów. Liczbę, która może wywołać furię wśród zwolenników szybkiego wyjścia kraju ze Wspólnoty. Tym bardziej, że w tym czasie Wielka Brytania będzie też musiała stosować unijne regulacje bez wpływu na ich kształt.
Czytaj także: