Któregoś dnia do stolicy przybyli goście podający się za przedstawicieli firmy oferującej najnowocześniejsze samochody na świecie, które miały dodatkowo magiczną właściwość – nie mógł ich zobaczyć ten, kto był zupełnie głupi i nie nadawał się do pełnionego urzędu. I jeszcze napędzał je prąd... Znacie tę bajkę, prawda? Jak ulał pasuje do tego, jak w Polsce rozwija się elektromobilność.

Mamy ustawę, która ma promować alternatywne napędy. Ba, narzuca nawet urzędom administracji państwowej rolę pionierów i wzorów do naśladowania dla firm i obywateli. Mamy ambitny plan budowy narodowego samochodu elektrycznego, który miałby pełnić rolę niegdysiejszego malucha. Mamy piękną wizję miliona elektryków na naszych drogach, ale wszystko wygląda tak, jakby wszyscy dookoła byli głupi i nie chcieli dostrzec oferowanych cudów. Z cesarską administracją na czele.

Bo – co pokazała sonda „Rzeczpospolitej" – owe cesarskie organy, które swoimi decyzjami mają dawać przykład narodowi, wcale się do tego nie palą. Nie słychać o planach zakupu elektrycznych flot, jedynie o pojedynczych egzemplarzach, tak by ugłaskać władcę. Do elektryków nie palą się firmy, a już tym bardziej obywatele, dla których jest to rozrywka droga i niefunkcjonalna. I nie jesteśmy w tym odosobnieni – nawet Niemcy, największy rynek motoryzacyjny w Europie, jeden z pierwszych, na których pojawiły się dopłaty do samochodów napędzanych prądem, przyznają, że szału nie ma. Także producenci elektryfikujący swoje floty robią to bardziej dlatego, że muszą, przyciśnięci celami redukcji CO2 narzuconymi przez UE, a nie dlatego, że widzą w tym trend, który zmieni świat. Przynajmniej na razie.

Może dlatego, że wszystko dzieje się za szybko i za wcześnie. I za bardzo na siłę. Na razie – i technologicznie, i pod względem infrastruktury – cesarz jest nagi. Tylko nikt nie ma odwagi tego powiedzieć.