Zgodnie z zasadą: zaszyj dziurkę póki mała, nie powinno się było pozwolić na rozprzestrzenianie tej choroby. O ile pierwsze ogniska wykryto w 2014 r. i przez trzy lata był to problem głównie ściany wschodniej, o tyle w ostatnim roku zaraza zaczęła się rozprzestrzeniać. Kilka miesięcy temu choroba przekroczyła Wisłę i dotarła do województwa mazowieckiego. Teraz ogniska ASF wykryto na granicy województw łódzkiego i kujawsko-pomorskiego, co jest szczególnie groźne, gdyż to właśnie tam oraz w Wielkopolsce znajdują się główne ośrodki hodowli świń.

Gdy choroba dotrze do tych miejsc, będzie już za późno. Po pierwsze, trzeba będzie wybić populację świń na masową skalę. Po drugie, czekają nas upadłości wielu producentów wieprzowiny, bo odbudowa stad nie jest ani tania, ani szybka, ani taka prosta. I po trzecie, czekają nas podwyżki cen mięsa. Polacy od pokoleń zajadają się wieprzowiną i gdy zniknie ona ze stołów, sięgną po innego rodzaju mięsa, które w sytuacji rosnącego popytu i niskiej podaży zaczną drożeć.

Co można było zrobić lepiej? Na pewno nie iść na skróty i decydować się li tylko na odstrzał dzików. Przede wszystkim należało do problemu podejść poważnie. Docenić ludzi, którzy od lat zmagają się z ASF, dać im podwyżki, bo lekarz weterynarii z kilkunastoletnim stażem zarabia mniej niż kasjerka w supermarkecie. Dlatego, niestety, cały czas brakuje ludzi do pracy w zawodzie weterynarza. Słowem – brakuje żołnierzy w tej bitwie. Ponadto źle zorganizowano kontrole gospodarstw. Jak mówi Jacek Łukaszewicz, prezes Krajowej Rady Lekarsko-Weterynaryjnej, do końca lipca skontrolowano 13 tys. z 230 tys. gospodarstw, to znaczy, że kontrole potrwają... siedem lat. Oby za siedem lat było co kontrolować.