Na opodatkowaniu technologicznych potentatów – takich jak Facebook, Google czy Amazon – zęby łamią sobie różne rządy. Firmy takie płacą tyle, ile chcą i gdzie chcą. Najchętniej w Irlandii, Holandii czy Luksemburgu. Po cichu dogadują się na symboliczne stawki (nawet 1 proc.) i rozliczają tam wszystkie swoje globalne operacje.

W tej sprawie bezsilna jest nawet Komisja Europejska. W marcu 2018 roku zaproponowała opodatkowanie firm żyjących z internautów w taki sposób, żeby dochody szły do budżetów krajów, gdzie ulokowani są użytkownicy tych usług. Nawet jeśli dane przedsiębiorstwo nie ma tam żadnego biura. Do powszechnie stosowanej w księgowości obecności fizycznej miałoby dojść nowe prawne pojęcie „obecności cyfrowej". Tyle że Komisja nie była w stanie tego przeforsować. Wystarczyło weto kilku krajów.

Francja jako pierwsza powiedziała dość i zamierza wprowadzić podatek cyfrowy w wysokości 3 proc. obrotu. Nogami przebiera już polski rząd, choć ma nie lada zagwozdkę. Koncerny technologiczne są głównie amerykańskie, a przecież to USA są naszym strategiczny partnerem politycznym i wojskowym. Kiedy rząd próbował nadepnąć na odcisk Uberowi, interweniowała nawet ambasador Georgette Mosbacher. I szybko rządzącym miny zrzedły. Co prawda, sprzyja nam fakt, że koncerny technologiczne powoli miękną. Zaczynają sobie zdawać sprawę, że na dłuższą metę nie da się utrzymać obecnego stanu rzeczy. W dzisiejszym wywiadzie dla „Rzeczpospolitej" wiceprezes Facebooka deklaruje, że firma zaczyna rozliczenia podatkowe przenosić na lokalne rynki, także do Polski.

To krok we właściwym kierunku. A kwota oczekiwana przez rząd nie wydaje się duża na tle bizantyjskich obietnic rządu PiS – miliard starczy raptem na zapowiedziane właśnie przez premiera Morawieckiego dodatkowe podwyżki dla najmniej zarabiających nauczycieli. Problem w tym, że jego pozyskanie może pozostać w sferze marzeń. Gra w kotka i myszkę (całkiem dużą, bo kapitalizacja tylko Facebooka wynosi kilkaset miliardów dolarów) wcale się nie skończy.

Chyba nikt rozsądny nie uwierzy, że cyfrowi giganci podadzą ten miliard na złotej tacy. To, że ktoś zacznie rozliczać się na miejscu, wcale nie znaczy, że zrobi to dokładnie tak, jak sobie rząd wyobraża. Pytanie bowiem, od jakich kwot będzie płacił. Kto rozsądny uwierzy w obecnie deklarowane przez internetowych gigantów symboliczne wręcz przychody z polskiego rynku?