Jeszcze w połowie 2014 r. rządził nią Adam Maciejewski, potem Paweł Tamborski (do końca 2015 r.), a w 2016 r. przyszedł czas na Małgorzatę Zaleska. 4 stycznia 2017 r. akcjonariusze GPW (w domyśle Ministerstwo Rozwoju dowodzone przez wicepremiera Mateusza Morawieckiego) zdecydowało, że nowym prezesem ma być Rafał Antczak. No właśnie, „ma być", ale jeszcze nie jest.

Aby bowiem doszło do faktycznej zmiany na szczycie GPW, potrzebne są do tego jeszcze odpowiednie decyzje KNF (zgoda na odwołanie Zaleskiej oraz powołanie Antczaka). Z jednej strony MR nie podało, dlaczego zdecydowało o odwołaniu Zaleskiej, z drugiej zaś podnoszony jest argument, że Antczakowi brakuje wymaganego trzyletniego doświadczenia rynkowego. Śmiem twierdzić, że wszystko to jest przykrywką i gdyby faktycznie tylko takie przeszkody stały na drodze, to już od pewnego czasu o Rafale Antczaku mówilibyśmy oficjalnie jako o kolejnym szefie GPW.

Wiele bowiem wskazuje na to, że giełda stała się areną politycznych walk toczących się w strukturach partii rządzącej. Niestety o tym, co się dzieje, kiedy politycy biorą się do giełdy, przekonaliśmy się, i to bardzo boleśnie, wielokrotnie. A przecież mówimy o instytucji, która jest kluczowym elementem rynku kapitałowego, który w każdym normalnym kraju służy gospodarce. U nas służy, ale demonstracji sił różnych wpływów politycznych.

Nie zazdroszczę Komisji Nadzoru Finansowego. Każda decyzja będzie bowiem budziła wielkie kontrowersje. Jestem w stanie sobie wyobrazić każdy scenariusz, łącznie z tym, że KNF odwoła Małgorzatę Zaleską, ale nie da zgody na powołanie na stanowisko szefa giełdy Rafałowi Antczakowi. Każda z politycznych frakcji odniesie wtedy połowiczne zwycięstwo, a zabawa z wyborem nowego prezesa GPW ruszy od nowa. Tylko rynku trochę szkoda.