Było za PRL takie „pytanie do Radia Erywań" (od słuchacza z Polski przy okazji kolejnej reformy świadczeń i panicznej próby ratowania twarzy przez władzę): co mamy brać najpierw – emerytury czy rekompensaty? Odpowiedź: wszystko jedno – i tak was... oszukają. Niestety, odbiór polskiej polityki społecznej przez obywateli od lat 80. się nie zmienił, bo żadna władza nie dała na to szansy. Ponieważ wiadomo, że jak „dają, to będą zabierać", każdy stara się uszczknąć, co może, bo wiadomo, że w tym zakresie nie ma nic stałego. W dodatku, jeśli ma się nieszczęście należeć do grupy mniejszościowej lub uważanej za słabą (opiekunowie dorosłych niepełnosprawnych lub pielęgniarki), to nie tylko można zapomnieć o systemowym zainteresowaniu władzy, ale też nabrać pewności, że jeśli przyjdzie do protestu, zostanie się tej władzy najgorszym wrogiem. A wrogowi, jak wiadomo, bonusów się nie wypłaca.

W III RP przez lata mieliśmy do czynienia z demontażem peerelowskiego systemu zabezpieczenia socjalnego, stopniowo zastępowanego rygorystycznym adresowaniem pomocy państwa „do najbiedniejszych". Odpowiedź na pytanie, kto zdaniem państwa jest najbiedniejszy, zależała od stopnia neoliberalizmu prezentowanego przez aktualnie rządzących.

Szybko okazało się, że można też żonglować poszczególnymi instrumentami, bo kiedy zamrozi się progi uprawniające do otrzymywania pomocy społecznej i jednocześnie podniesie płacę minimalną o odpowiedni procent, to stworzy się mechanizm automatycznie finansujący ten wydatek, dzięki temu, że odpowiednia grupa „klientów pomocy społecznej" wypadnie z systemu. Za to związki zawodowe zamilkną, szczęśliwe, że wywalczyły wyższy wskaźnik wynagrodzeń.

PiS przełamało opowieść, że pieniędzy na wydatki społeczne państwo nie ma. Udowodniło, że możliwe jest prawie wszystko. Program 500+ początkowo przedstawiany jako narzędzie prorodzinne i pronatalistyczne okazał się niczym więcej niż po prostu finansową pomocą dla rodzin. Teraz, kiedy PiS obiecało rozszerzenie pomocy na pierwsze dziecko, stał się to systemem powszechnym, czyli takim, który obowiązywał w wielu krajach Europy w latach 60. i 70. Te właśnie założenia zrewidował później drapieżny neoliberalizm. Kluczowe jest dziś odpowiednie zdefiniowanie grup, którym udziela się pomocy. PiS z przyczyn politycznych ogłuchło zupełnie na postulaty konkretnych grup, które wyrażają swoje niezadowolenie czy wręcz dramat, wybierając te warstwy społeczeństwa, które zapewnić mogą najwięcej korzyści wyborczych.

Wlewając szerokim strumieniem po 500 złotych do gospodarstw, które bardzo tych środków potrzebują, i do tych, dla których to nieistotny przychód, buduje się system co prawda powszechny, ale bardzo kosztowny i nieefektywny. Jedyna nadzieja w tym, że przy okazji załatwiania sobie głosów PiS pomoże także tym, którym pomóc należy.