Życie pisane na czysto

29 LISTOPADA 2003: Prowadzenie dziennika to nie tylko forma kontemplacji czasu, która – według Simone Weil – jest kluczem do ludzkiego życia, ale także jego buchalteria. Tutaj bowiem, w monotonii nieba, wódy i ziemi, łatwo stracić rachubę dni.

Aktualizacja: 26.12.2021 23:28 Publikacja: 24.12.2021 06:00

Życie pisane na czysto

Foto: Fotorzepa, Mariusz Wilk

26 września

Obecnie, kiedy w Kondzie Biereżnej mamy już światło elektryczne, pora by pomyśleć o dostawie światła duchowego do naszego wieś-widma.

Nie opodal mojego domu, na wzgórzu, stoi drewniana czasownia świętego Sampsona z połowy XIX wieku. Jej śliczna, wysmukła sylweta w kadrze okna, z pomarańczową banią księżyca nad dzwonnicą, nakłoniła mnie niegdyś, odbijając się w szklance z bragą, do kupienia tego domu. (Nawiasem mówiąc, nie używam polskiej „kaplicy" dla przekładu rosyjskiej „czasowni" (...) bo za tymi słowami stoją obiekty sakralne różnych wyznań, i o różnym przeznaczeniu.)

Historia budowy owej czasowni, krążąca wśród starych tuziemców, ma wszelkie cechy romantycznej legendy. Otóż Konda Biereżna – jak mówią – nieraz w przeszłości płonęła do cna! Dlatego przy domach sadzi się brzozy, które osłaniają od wiatru, niosącego ogień. Po jednym z takich pożarów w odbudowie Kondy Biereżnej pomagali sąsiedzi, mużyki z Wigowa, leżącego po drugiej stronie Wielkiej Zatoki. Był między nimi syn bogatego kupca Karelskiego. Chłopak zakochał się w młodej Kondobiereżance, dziewczyna odwzajemniła uczucie i stary Karelski musiał wyłożyć kasę na budowę czasowni, aby młodzi mieli gdzie się pobrać i – tym samym – zatuszować grzech.

Co w tej historii jest prawdą, a co wymysłem, dzisiaj już nie wiadomo, historia bowiem ma to do siebie, że przechodząc z ust do ust, zamienia się w fabułę. Jedno jest pewne: czasownia w Kondzie przypominała czasownię wigowską (dopóki jej nie przenieśli na Kiży). Jakby była jej młodszą siostrą.

Powiadają też, że zachowała się do naszych dni w niezłym stanie dzięki fantazji jednego z przewodniczących sowchozu Progress, który pod wpływem mętnego – jak samogon z fuzlem – impulsu, wydzielił pieniądze na jej remont. Było to w latach 70. minionego stulecia, sowchoz Progress przeżywał wtedy okres swojej świetności, wiara prawosławna - okres swego zaniku. Mimo więc, że odnowiono czasownię świętego Sampsona niechlujnie, gubiąc podczas remontu dachu „beczułkę" z cebulastą kopułką (znakowy detal dla architektury raskolniczej), sam fakt restauracji sakralnego zabytku na rachunek sowieckiego sowchozu można śmiało zaliczyć do kategorii cudów.

– A co się stało z ikonostasem czasowni? – zagadnąłem kiedyś miejscowego rybaka Saszę Tichonowa.

– Tratwy z ikon robiliśmy – odpowiedział Sasza ze śmiechem – jak to pacany, dla zabawy.

Pod tym względem czasowni w Wigowie bardziej się poszczęściło, bo nie tylko część ikon z niej ocalała (weszły do kolekcji muzeum na Kiży), ale ja sam krzyż z niej odnalazłem – dacie wiarę? – na strychu wigowskiego domu.

Było to ubiegłą zimą, bodajże w lutym, a może już w marcu? Szukałem wtedy „wiediornego" samowaru (to znaczy samowaru o pojemności jednego wiadra) i ktoś mi poradził, abym odwiedził starego kłusownika Wasyla Kuzniecowa, który samopas zimuje w Wigowie. Kuzniecow zrazu „zagiął" cenę (może mój akcent go ośmielił, a może ploty o moim bogactwie), lecz kiedy chciałem zrezygnować, dorzucił wilczy potrzask gratis i rzekł, że ma jeszcze krzyż.

Krzyż leżał na strychu, śród rupieci, zawinięty w brudne szmaty. Wynieśliśmy go na światło dzienne... Mój Boże, Chrystus na nim był naturalnej wielkości, miejscami tylko farba się obłupała i podkład z wapna biało połyskiwał.

– Od dawna leży u ciebie?

– Musiałbyś mamę zapytać, lecz ona nie żyje.

Ktoś, kto zobaczyłby mnie, jak idę z powrotem do domu, pewnie zdziwiłby się: facet na nartach, z ogromnym krzyżem na ramieniu, samowar pod pachą i wilczy potrzask u pasa. Sam czułem się nieswojo, widząc swój cień przed sobą.

To właśnie wtedy, w drodze powrotnej z Wigowa do Kondy Biereżnej – cztery wiorsty z hakiem po lodzie – przyszła mi do głowy myśl, aby ten krzyż, który z trudem dźwigałem, ustawić w naszej czasowni i tym sposobem przywrócić Kondzie jej święto. Innymi słowy: cel życia. Albowiem dawniej każda czasownia w Zaonieżu raz w roku miała swe święto, a niemal każda wieś w Zaonieżu – swoją czasownię. Wiejska mądrość głosiła: „Cały rok żyjemy dla święta". I rzeczywiście, każda wieś żyła tu myślą o obchodach swojego święta przez okrągły rok. Ba! –pamięć o tych obchodach przetrwała wśród starych Zaonieżan dłużej niźli same święta, zlikwidowane przez władzę sowiecką w okresie jej walk z Panem Bogiem.

(...)

Tak więc (...) postanowiłem święto naszej czasowni odrodzić. Bo dlaczego by nie? Należało tylko pogadać z ojcem Nikołajem z Kiży, aby przyjechał do nas 27 września i ponownie ją poświęcił... Po tym, jak ją bolszewicy zbezcześcili.

Czytaj więcej

Tajemnice starej fotografii

* * *

Obatiuszce Nikołaju Ozolinie warto zapewne książkę napisać, lecz – póki co – spróbuję choćby w paru ustępach jego portret naszkicować. (...) Poznaliśmy się 24 czerwca (według starego stylu) na polnej tropie do kiżskiego chramu. Zobaczyłem go z daleka: z przodu ikona św. Piotra i Pawła, za nimi rozwiana riasa i kamilawka, a nieco dalej parę młodziutkich posłusznic. Z bliska ujął mnie swoimi oczami oraz słuszną tuszą. Była pełnia turystycznego sezonu. Właśnie mijała nas grupa z Francji. Ich przewodniczka, wskazując na ojca Nikołaja, rzuciła do pozostałych:

– N'est il pas beau celui-la?

– Merci! - błysnął zębami w uśmiechu.

Dziewuszka spłonęła raka. Skąd mogła wiedzieć, że kiżski popina urodził się w Paryżu i perfekt zna francuski? Nasze pierwsze spotkanie (siedzieliśmy na schodkach cerkwi Przemienienia Pańskiego) było krótkie jak ruski toast: za długą drogę! Potem nastąpiły kolejne...

Podczas tych spotkań mimochodem poznawałem szczegóły z jego życia – bez ładu i składu – jakbym książkę (tę, którą warto zapewne napisać) czytał na wyrywki.

Dla przykładu: siedzimy u niego w jadalni przy kominku, czekając na banię (ojciec Nikołaj lubi się wyparzyć tak, aby uszy od żaru zawijało w trąbkę, dlatego posłusznice rozżarzają kamienie w piecu do czerwoności i przygotowują zawczasu wielką michę kwasu z miętą i pęki brzozowych witek), a my, tymczasem, sącząc chłodnego szampana, słuchamy Marii Callas z płyt, w kominku potrzaskują osinowe szczapy, raptem ojciec Nikołaj mnie pyta, czy czytałem Bluma, bo jeśli nie, to mi go podaruje i zdejmuje z półki opasły tom, zajęcie na całą zimę, na okładce złocone litery: „Antonij mitropolit Surożskij", pod spodem: „Trudy", wertujemy ilustracje.

– To moja niania – pokazuje fotografię, na której ojciec Antoni błogosławi kobietę w średnim wieku, o subtelnej, uduchowionej twarzy – a tutaj, obok Grigorija Fłorowskiego, stoi Władimir Łosski, przyjaciel mego ojca, często bywał u nas w domu, tu zaś Leonid Uspienski, malarz ikon, nazywałem go wujem Lonią i pamiętam, jak mnie woził na osiołku w swym ogrodzie pod Paryżem.

Albo inny przykład: oglądamy u sąsiada, prostego kiżskiego rybaka, mecz piłkarski w telewizji (ojciec Nikołaj jest nie tylko zajadłym kibicem, ale i sam grywa w „nogę", ba, w tym roku turniej futbolowy na Kiży urządził taki, że w całym Zaonieżu było głośno), a na ekranie tymczasem nieskładna kopanina, Spartak partaczy akcję za akcją, zatem gadu gadu, pociągamy piwko pod wędzonego łososia, słowo za słowo, sąsiad wódkę rydzykiem zakąsza, aż raptem temat schodzi na armię, i tu się okazuje, ku ogromnemu zdziwieniu sąsiada, że batiuszka Nikołaj za młodu, jako poddany francuski, służył w oddziałach NATO, patrolujących berliński mur. – Tak, tak, Łukicz, ten sam mur, który i ty ochraniałeś, tyle że ja chodziłem z drugiej strony.

Czytaj więcej

Tego właśnie mamy o sobie nie wiedzieć

I jeszcze jeden przykład: stoimy w moim gabinecie, w milczeniu kontemplując przepiękną ikonę Marii Egipskiej, którą mi przysłała z Ameryki matka Teodora (ojciec Nikołaj zna się na ikonach, od dziecka widział, jak mama je maluje, jego ojciec zaś do dzisiaj wykłada o nich w Instytucie Prawosławnym św. Sergiusza w Paryżu), a za oknem, na dworze, trwa wesele, stoły uginają się od jadła, przyjechali goście z Ust-Jandomy, z Moskwy i z Paryża, cała Konda baluje, gwar, szum, brzęk szkła i harmoszka gra, baba Kława tańczy z babą Szurą, Żenia Pieczugin już o eszelonach bełkocze i mały Reperant o miłości łka...

–... to szkoła hezychazmu – słyszę raptem, jakbym się obudził, głos ojca Nikołaja. – Studiowałem ją parę lat w Stanach Zjednoczonych u ojca Johna Meyendorffa, mojego mistrza i spowiednika. Wiesz, o czym mówię?

– Wiem, praktykowałem u ojca Hermana na Sołowkach.

Podczas tego ostatniego spotkania dałem ojcu Nikołajowi swój „Wilczy notes" po francusku.

(...)

Koniec października

Pora linienia wiewiórek i odlotu łabędzi. Moja topola wyczesuje z gałązek resztki złotych liści na chłodne niebo w lustrze Oniego.

Ojciec Antoni (Blum) porównuje naszą świadomość do jeziora, w którym odbija się zarówno to, co dzieje się w naszym duchu, jak i to, co zachodzi w naszym ciele. Z jednej strony, mówi, gdy patrzymy na powierzchnię wody i widzimy niebo, to przecież nie widzimy całego nieba, ba nie widzimy nawet tego kawałka nieba, które moglibyśmy ujrzeć, wznosząc wzrok ku górze, lecz oglądamy ten tylko fragment, który się mieści w zwierciadle jeziora. Z drugiej strony wystarczy lekki wiaterek marszczący toń lub mały kamyczek rzucony do wody, aby wszystkie zarysy się zmieniły.

Wkrótce nadejdzie zima. Lód zetnie toń i lustro Oniego pokryje się śniegiem.

26 września

Obecnie, kiedy w Kondzie Biereżnej mamy już światło elektryczne, pora by pomyśleć o dostawie światła duchowego do naszego wieś-widma.

Pozostało 99% artykułu
#1500PlusMinus
Mój brat obalił dyktatora
#1500PlusMinus
#1500PlusMinus: Jestem energetycznym wampirem
#1500PlusMinus
#1500PlusMinus: Sześć spotkań z Lechem Kaczyńskim
#1500PlusMinus
#1500PlusMinus: Izrael narodził się w Polsce
#1500PlusMinus
Mafia bardzo kulturalna
Materiał Promocyjny
Co czeka zarządców budynków w regulacjach elektromobilności?