W czołowych klubach piłkarskich od lat rządzą albo niewolnicy słupków w Excelu, albo postaci budzące etyczne wątpliwości. Właściciel Leicester City, który kupował kibicom piwo i pączki, wydawał się przybyszem z innego świata.
„Cichy, skromny, człowiek, którego będziemy wspominać z czułością i wielkim szacunkiem. To on stał za najbardziej magicznym i nieprawdopodobnym tytułem mistrzowskim w historii futbolu. Dziękujemy, prezesie, za wszystko, co zrobiłeś dla naszego klubu. RIP" – napisał na Instagramie Gary Lineker po tym, jak w końcu po niemal dwóch dniach milczenia i domysłów klub Leicester City wydał oświadczenie, w którym oficjalnie potwierdził śmierć tajskiego właściciela.
Dzielny pilot
Mało kto jednak przypuszczał, że może być inaczej. Śmigłowiec, w którym znajdował się Vichai Srivaddhanaprabha, tuż po starcie z płyty boiska King Power Stadium stanął w płomieniach, runął na pusty parking i eksplodował. Gdyby ktokolwiek przeżył tę katastrofę, byłby to cud.
Oprócz Srivaddhanaprabhy na pokładzie znajdowały się cztery inne osoby: pracownicy miliardera Nursara Suknamai i Kaveporn Punpare, brytyjski pilot Eric Swaffer oraz jego partnerka życiowa, także pilotka, która jednak nie siedziała w chwili wypadku za sterami – Polka Izabela Lechowicz. Przeprowadziła się do Anglii w 1997 r., a sześć lat później pożyczyła pieniądze i zrobiła licencję pilota. To dzięki śmigłowcom poznała Swaffera, który był tragicznym bohaterem sobotniego wypadku.
Jakimś cudem udało mu się w ostatniej chwili skierować maszynę nad pusty parking. Strach myśleć, jakie byłyby rozmiary tragedii, gdyby śmigłowiec spadł na ulicę. Kilka godzin po meczu wokół stadionu wciąż były setki ludzi.