Freddy, młodszy brat legendarnego Nat „King” Cole’a, za każdym razem musi przekonywać publiczność, że nie wykorzystuje rodzinnej sławy. Kto zna jego płyty, wie, że głos ma nawet ciekawszy, z chrypką charakterystyczną dla bluesmanów. Śpiewa przy tym wyjątkowo lekko, umie stworzyć nastrój i chwyta bliski kontakt z publicznością. Już kilka pierwszych ballad „zmniejszyło” Salę Kongresową do rozmiarów jazzowego klubu. Bo Freddy z każdej piosenki robi ciepłą balladę. W Warszawie postawił sobie jeden cel – uprzyjemnić nam czas piosenkami, które dobrze znamy, ale nie słyszeliśmy ich w tak urzekających wersjach. Zasługa to również odważnego, minimalistycznego nagłośnienia koncertu. Okazało się, że nawet w tak dużej sali perkusja nie wymaga mikrofonów, a kontrabasowi i gitarze wystarczają małe głośniki na scenie.

Nat „King” Cole miał w repertuarze tyle standardów, że trudno znaleźć takie, których nie śpiewał. Ale Freddy nadał im własny charakter, jak choćby w rozmarzonym „Paper Moon”, swingującym „Someone To Watch Over Me” czy „The Way You Are”. Zaśpiewał też kilka tematów w świątecznym nastroju: urokliwą opowieść o kocie podróżującym na saniach Świętego Mikołaja i tradycyjne „Chestnuts Roasting On An Open Fire” zakończone kilkoma taktami „Jingle Bells” i życzeniami dla publiczności.

Zaskoczeniem była wiązanka najsłynniejszych tematów brata: „Mona Lisa”, „Smile” i „Unforgetable”. Nie mogło zabraknąć utworu, który Freddy’emu przyniósł sławę w latach 90. – „I’m Not My Brother, I’m Me”. Te słowa powitane zostały brawami. Po tym występie nikt nie pomyli Nata z Freddym.