„Tak przegrać to nie wstyd. Wszystko gotowe, by wygrać mecz o trzecie miejsce” – pociesza piłkarzy „El Telegrafo”. „Espectador” oddaje Holendrom, co cesarskie. „To był inny mecz niż pięć poprzednich. Wystarczyło kilka minut superfutbolu by zmusić Urugwajczyków do poddania się”. „El Observador” wypomina rywalom bramkę Wesleya Sneijdera ze spalonego. „Następne trzy minuty chaosu przesądziły o naszej porażce”. Choć bramki strzelali inni, gazety z Montevideo najlepszym piłkarzem meczu uznały Dirka Kuyta.

Przede wszystkim jednak zajmują się swoją drużyną, bo dystyngowany na co dzień Urugwaj po mundialowych zwycięstwach oszalał na jej punkcie. Wybacza piłkarzom nawet to, że chwilami byli na boisku Urugwajczykami z dawnych czasów, którym, jak mawia pisarz Eduardo Galeano, odwaga pomyliła się z brutalnością. Zwłaszcza, gdy trzeba było zatrzymywać Arjena Robbena i gdy Martin Caceres kopał w szczękę Demy’ego de Zeeuwa.

Wtorek był w Urugwaju dniem wolnym – nieoficjalnie, ale od 14, półtorej godziny przed początkiem meczu, niemal wszystko było zamknięte. Jeśli ktoś nie chciał iść do barów i restauracji albo przed wielkie ekrany w centrum miast, to miał do wyboru tylko urzędy albo kościoły. W niektórych odprawiano msze za reprezentację, a przed ołtarzem modlił się tłum Forlanów, bo koszulki innych reprezentantów giną w tłumie tych z numerem 10. Teraz wszyscy Forlanowie czekają na sobotni mecz o trzecie miejsce.

Finał już opłakali, wiedzą, że ich dwa mundialowe triumfy, w 1930 i 1950, pochodzą z innej epoki futbolu, i że dziś dla tak małego kraju już półfinał jest sukcesem. Jak pytał Forlan w jednym z wywiadów dla brytyjskiej prasy: „Wyobrażacie sobie Walię albo Szkocję w czołowej czwórce?”. Nawet Urugwajczycy sobie kilka tygodni temu nie śmieli wyobrażać.