W Kandaharze, gdzie mieści się jedna z największych baz wojsk NATO w Afganistanie, jest barak, w którym do celów szkoleniowych zebrano wszystko, na czym może wylecieć w powietrze żołnierz sił koalicji. To prawdziwe muzeum okropieństw. Na półkach leżą atrapy telefonów komórkowych, odbiorników radiowych, zabawek - wszystko skonstruowano tak, by wybuchało przy najmniejszym dotknięciu.
Są też i bardziej wyszukane konstrukcje: granaty, skrzynki po amunicji wypełnione trotylem czy wreszcie połączone ze sobą jak tort miny przeciwczołgowe. Na te ostatnie nie ma mocnych. Norweski sierżant, "kustosz" tego muzeum makabry, mówi, że nie udało się jeszcze wymyślić pancerza, który wytrzymałby siłę eksplozji ponad stu kilogramów trotylu.
- Trudno to ukryć, jeszcze trudniej odpalić, ale jak już się uda, to pozamiatane - mówi sierżant. Takie wynalazki nazywają się PPIED - to angielski skrót oznaczający improwizowany ładunek wybuchowy uruchamiany siłą nacisku. Mogą mieć różną moc. Ten, na który najechał polski konwój pod Ghazni, miał taką, że 15-tonowego M-ATV - opancerzony pojazd najnowszej generacji - rozerwał dosłownie na strzępy.
- Zaraz po zdarzeniu wezwaliśmy Medevac (śmigłowiec do ewakuacji rannych), ale nie było kogo ratować - mówi "Rz" rzecznik Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych ppłk Mirosław Ochyra. - Cała pięcioosobowa załoga zginęła na miejscu.
Do tragedii doszło około 10 kilometrów od polskiej bazy w Ghazni, około stu metrów od Highway One - głównej arterii Afganistanu łączącej Kabul z Kandaharem. Polski konwój, złożony z 30 pojazdów, wracał właśnie z pobliskiej miejscowości Rawdza. Ochyra: - ładunek był ukryty w drodze gruntowej. Nie wiemy, czy to był "śpioch", czyli mina, która spędziła w ziemi miesiące, czy też podłożono go specjalnie dla nas.