Jechałam w drugim wagonie za lokomotywą (w pociągu Warszawa - Kraków). W przedziale były jeszcze cztery osoby. Trwała towarzyska pogawędka, gdy nagle poczułam siłę wciskającą mnie głęboko w fotel - siedziałam tyłem do kierunku jazdy. Jeden z siedzących naprzeciw mnie mężczyzn uderzył głową o półkę pod oknem, na drugiego spadła walizka.
Nie było słychać huku czy choćby odgłosu uderzenia, po prostu momentalnie zatrzymaliśmy się, jednocześnie w wagonie zgasło światło. Po omacku, odliczając, sprawdzaliśmy, czy jesteśmy w komplecie i czy nikomu się nic nie stało. Któryś z mężczyzn wyjrzał przez okno i stwierdził, że mieliśmy wypadek.
W wagonie panowała cisza. Mężczyźni stwierdzili, że idą z pomocą rannym. My pilnowałyśmy bagaży.
Już po kilku minutach słychać było sygnały służb. Na początku pojawiło się pogotowie ratunkowe oraz ochotnicza straż pożarna. Potem kolejne zastępy strażaków z profesjonalnym sprzętem do cięcia blachy oraz mocnymi reflektorami. Ktoś stwierdził, że powinniśmy opuścić wagon. Wyszliśmy z niego na nasyp kolejowy.
Po jakimś czasie wrócili towarzyszący nam w podróży mężczyźni. Widać było, ze są w szoku. Nie chcieli szczegółowo opowiadać o tym, co widzieli, jeden z nich stwierdził, że widział korpus bez głowy, inny mówił o fragmencie nogi. Co chwila odjeżdżały i przyjeżdżały karetki pogotowia - wywożeni do szpitali poszkodowani byli mocno zakrwawieni.