Nudna, nudna Hiszpania. Znów Iker Casillas podniósł puchar. Znów Sergio Ramos cieszył się w koszulce ze zdjęciem swojego zmarłego przyjaciela Antonio Puerty. Znów w bohaterach meczu można było przebierać i pokonani ani na chwilę nie przestali być tłem.
Włosi płakali, gdy sędzia już ich od tej męki uwolnił. Tylko Mario Balotelli oszalał i chciał biec do szatni, odpychając trenera Cesare Prandellego. Ale nawet wtedy nie udało mu się znaleźć w centrum uwagi na długo. Na boisko właśnie wbiegły dzieciaki w hiszpańskich koszulkach, by się cieszyć ze swoimi ojcami. Potem Ramos pobiegł do hiszpańskich kibiców z płachtą, którą mu przysłał na Ukrainę zaprzyjaźniony matador Alejandro Talavante. Tańczył przed nimi, a oni krzyczeli „Ole!". „Arrivederci" Włochom odśpiewali już w 70. minucie.
Nikt wcześniej nie wygrał równie wysoko finału Euro ani mundialu. Wczoraj 3:0 RFN ze Związkiem Radzieckim sprzed 40 lat przestało być rekordem. I tamte Niemcy z lat 70. przestały być drużyną, która była najbliżej zdobycia trzech wielkich tytułów z rzędu. Hiszpania już je ma, a to był jej najłatwiejszy finał. Niewyobrażalnie łatwy, jeśli się pamięta, co o tej drużynie podczas Euro pisano.
Co miała najlepszego, zachowała na finał. Wytykano jej, że nudzi i opada z sił, a zabawiła się z Włochami. Wróciła do Barcelony, do jej łatwości przyspieszania przed polem karnym rywala. Do tego wirusa, rozsiewanego przez piłkarzy nieprzywiązanych do żadnej pozycji, który od czterech lat oszukuje wszystkie systemy obrony. Do Xaviego z trzema asystami, lidera, którego Michel Platini wyściskał przed dekoracją zwycięzców jak syna. Tylko Andres Iniesta nie musiał do Barcelony wracać, bo on się z niej nie ruszył podczas Euro na krok. Był piłkarzem turnieju, symbolem tego, ile dla Hiszpanii znaczy zdjęcie z pierwszego meczu z Włochami, gdy jest sam, a wokół niego wianuszek rywali. W finale można było takie zdjęcia robić seriami.