Rozmowę przerywają co pewien czas okrzyki radości współtowarzyszy: – Barcelona strzeliła kolejnego gola Almerii! Jest 3:0, 5:0, a w końcu 8:0. Przez telefon komórkowy dostają najświeższe wiadomości z meczu ligi hiszpańskiej, który interesuje ich tak, jakby to palestyński zespół ze Strefy Gazy pokonywał klub izraelski.
Dowiaduję się, że oddział ćwiczy codziennie, lecz nie dowiaduję się gdzie. Ale chyba nie na cmentarzu. Pokaz dla polskiej prasy skończony. Na czekającym w Chan Junis taksówkarzu odwożący nas mężczyzna robi takie wrażenie, że po powrocie do Gazy nie targuje się jak zwykle o cenę. – Dajcie cokolwiek. No problem!
Od niedawna otwarta jest granica z Egiptem. Jedno przejście w Rafah, palestyńskie okno na świat. Nie dla wszystkich, bo trzeba mieć zaproszenie lub inne dokumenty na wyjazd. I nie dla samochodów, te dwukrotnie droższe niż w Europie przejawy bogactwa muszą pozostać w strefie, można się nimi rozbijać tylko na powierzchni 360 kilometrów kwadratowych.
Otwarcie granicy to zła informacja dla właścicieli kilkuset tuneli wykopanych pod granicą. Wiele nie działa, innym spadły obroty, o jeszcze innych niewiele wiadomo, ale zapewne nadal przemyca się przez nie broń.
– Tunele, jak kobiety, w środku wszystkie są takie same – żartuje Ahmed, samozwańczy PR-owiec Hamasu. Na zewnątrz też tak bardzo się nie różnią. Wzdłuż granicy z Egiptem, kilkadziesiąt metrów od egipskich posterunków, ciągną się rozstawione wśród piasków stelaże obciągnięte czarną folią. W środku – zazwyczaj obudowany deskami kilkunastometrowy szyb, a dalej już poziomy tunel, kiedyś wykorzystywany do szmuglu tylko w jedną stronę – do Strefy, teraz, gdy przejście w Rafah jest otwarte, używany w obie strony.
Dostępu do pasa pogranicznego podziurawionego setkami tuneli niby strzeże hamasowska policja, ale nie jest to żadna przeszkoda. Policjanci pomagają nam nawet załatwić wstęp do foliowych namiotów.
Dziś przez ten tunel do Egiptu powędrowały miejscowe gazańskie jajka, worek plastikowych chińskich talerzy, izraelskie prześcieradła i kostki mydła oraz paczka izraelskich banknotów nonszalancko zrzucona przez szefa w szyb. Z drugiej strony wydostały się wielkie baniaki z oliwą i cztery tylne klapy do renault 5, wszystkie używane, jedna jeszcze z francuską rejestracją.
Tunelem trafił do Strefy z Egiptu także lew, obecnie atrakcja malutkiego zoo pod Gazą. Podczas przeciągania pod ziemią zwierz się obudził i przestraszeni przemytnicy musieli zrobić mu dodatkowy zastrzyk usypiający. Teraz kręci się w kółko w klatce o powierzchni kilku metrów kwadratowych, obrzucany papierkami przez rozkrzyczane dzieci. Obok stoi wychudzony osiołek pomalowany farbą w paski, by wyglądał jak zebra, w co i tak nikt nie wierzy.
Strefa Gazy to nie jest miejsce dla obrońców praw zwierząt. W najważniejsze święto muzułmańskie Id al Adha (Święto Ofiar) krew zarzynanych młodych byczków i baranów spływa strumieniami po ulicach. W obozie uchodźców Rafah rytualnego zarzynania dokonuje się na ulicach. Obserwują to nawet małe dzieci, patrzą w oczy bykowi, gdy jeszcze jest żywy i ufny.
– Nie można przesadzać – mówi inżynier wykształcony w Europie. – Dla ludzi Zachodu to może być szok, ale tu jest taka tradycja, wszyscy od dziecka widzieliśmy tryskającą krew z podrzynanych gardeł byków i baranów. I jakoś żyjemy. Nie jesteśmy psychopatami.
Trudno uwierzyć w pokój na Bliskim Wschodzie, choć politycznie zaangażowani rozmówcy zapewniają, że oni oczywiście są za pokojem. Ale jeden warunek, który stawiają, jest nie do spełnienia ani dziś, ani w przyszłości: prawo powrotu uchodźców, ich dzieci i wnuków na terytorium Izraela. To oznaczałoby, że do ponadsiedmiomilionowego teraz kraju, w którym mieszka 6 milionów Żydów, miałoby trafić wiele milionów Palestyńczyków, w znacznej większości muzułmanów.
– Były tu i tysiące Żydów żyjących od wieków. Tacy mogą zostać, możemy im tu zapewnić byt, ale nie możemy przyjąć tych z Polski, Niemiec, Austrii, Rosji czy Ameryki – mówi Ahmed Jusef, hamasowski wiceminister. – Daliśmy im schronienie w naszym kraju, dlaczego odpłacają nam okupacją. Ukradli naszą ziemię. Żydzi polscy czy niemieccy mogą tu przyjeżdżać w celach religijnych, ale potem niech wracają do siebie.
Nie brzmi to pokojowo. Na dodatek, jak potwierdza Ahmed Jusef, Hamas nigdy nie uzna państwa żydowskiego. Na razie miałoby być „pokojowe współżycie nieuznających się państw, Izraela i Palestyny, tak jak między ChRL i Tajwanem”, ale celem jest duża „nasza Palestyna”, nawet 50-milionowa, z mniejszością żydowską składającą się tylko z Żydów mieszkających tu od pokoleń.
Doktor Jusef Musa, dyrektor Union of Health Work Committees, choć nie jest związany z Hamasem, ma podobne poglądy. Jak sobie wyobraża, że miliony ludzi, Arabów, głównie muzułmanów, znajdą się nagle na terenie Izraela? – Przecież w Australii pierwotni mieszkańcy to teraz niewielka społeczność, podobnie jest z Indianami w USA. Żydów było tu kiedyś maksymalnie kilkanaście procent. Dlaczego nie może być tak znowu? – pyta ze spokojem.
Jego rodzina pochodzi spod Tel Awiwu, on sam urodził się już w obozie uchodźców w Gazie. Raz, w 1972 roku, odwiedził wraz z ojcem dom rodzinny. Mieszkali tam Żydzi, którzy wyemigrowali z Jemenu. Nie wpuścili go do domu. Życzliwszy był strażnik, pokazał sad i pozwolił zrywać owoce. – Załadowaliśmy z ojcem cały bagażnik cytryn i pomarańczy. Dar z naszych drzew, uprzejmość na nasz koszt.
19-letni student Ahmed Rezek stara się nie przejmować tym, że przyszło mu żyć w takim miejscu. Znowu Ahmed, głównie Ahmedów tu spotykam. Ten słucha zachodniej muzyki i arabskiego rapu, ogląda pokazy breakdancerów i jeździ na deskorolce. Pierwszy skater Gazy czasem odważy się przejechać po ulicach, na których nie obowiązuje zbyt wiele reguł, poobijane samochody wymuszają pierwszeństwo i nieoczekiwanie hamują. Skater mija osiołki ciągnące wozy obładowane workami z warzywami oraz ryżem i jest mijany przez trzykołowe motorowery z przyczepami pełnymi towarów lub ludzi. Czasem wjedzie w drogę żółtej taksówce, mercedesowi jamnikowi z trzema rzędami foteli.
Główna ulica Gazy, Omara Muchtara, to kilka kilometrów sklepów, straganów, restauracyjek. Na manekinach wiszą i długie czarne stroje skromnych muzułmanek, do których zakłada się chusty i nikab, i damska bielizna. Po zmroku do gwaru samochodów, okrzyków sprzedawców i arabskiej muzyki dobiegającej ze stoisk z kopiowanymi płytami dołącza terkot generatorów prądu.
– Wszyscy wiedzą, że tu nie jest normalnie, także ci, którzy nie byli nigdy za granicą. Nie chodzi tylko o porównanie z Zachodem, ale i wieloma państwami arabskimi – mówi Ahmed Rezek, skarżąc się na brak kin czy kłopoty z kupieniem modnych wśród młodzieży butów czy spodni. Mają do wyboru tanie podróbki, które szybko się rozpadają, albo drogie artykuły z Izraela, niekoniecznie tych firm, które są najbardziej pożądane. O podobnych dylematach słyszeli dziennikarze zachodni od młodych Polaków w ostatniej dekadzie PRL. Także o poczuciu zamknięcia, marzeniach o wolności, zachodniej wizie i zaproszeniu.
Strefa Gazy to półtorej godziny spaceru wszerz, pół dnia wzdłuż. Z jednej strony morze, którego nie można przepłynąć, bo trzy mile od brzegu są izraelskie patrole, z pozostałych – granice Izraela i Egiptu, które otwierają się niechętnie lub wcale. Odlecieć też nie można.
Rozmowy z młodymi Palestyńczykami w Gazie, nie tylko zafascynowanymi skateboardem czy rapem, kończą się tak samo. Gdy już się ośmielą, wyznają, że marzą o emigracji. By wyjechać stąd jak najdalej.
Kiedyś Hamas zostanie tu sam.