Egipcjanie kpią, że ich kraj stał się pierwszym w historii, gdzie armia z wyprzedzeniem poinformowała o planach dokonania zamachu stanu.
Nikomu do śmiechu jednak nie jest. Po antyrządowych protestach, największych w historii Egiptu, a możliwe że i całego regionu, po południu minął termin ultimatum, jakie opozycja dała prezydentowi Mohamedowi Mursiemu na podanie się do dymisji. Potem miała się zacząć bezprecedensowa akcja nieposłuszeństwa obywatelskiego. Wieczorem ludzie znów wychodzili protestować: na kairski plac Tahrir opozycja, przed pałac prezydencki i słynne meczety – zwolennicy rządu. Nad wszystkimi krążyły wojskowe śmigłowce z potężnymi flagami Egiptu.
Al-Arabija podała, że jeśli Mursi nie osiągnie porozumienia z opozycją, wojskowi rozwiążą parlament, a do czasu uchwalenia nowej konstytucji krajem będzie rządzić rada tymczasowa. Stacja twierdzi, że w imieniu opozycji negocjacji podjął się Mohamed El-Baradei, były szef MAEA i laureat pokojowego Nobla.
Skala kryzysu
W ciągu kilkunastu godzin rząd Mursiego złożył się jak domek z kart. Ze stanowisk zrezygnowało pięciu ministrów, wśród nich szef dyplomacji, część gubernatorów, rzecznik prezydenta i jeden z jego najbliższych doradców.
Przeciwko Mursiemu jest nie tylko ponad 14 mln obywateli biorących udział w demonstracjach, ale także armia, która zapowiedziała, że „nie zawiedzie oczekiwań narodu" (choć, jak twierdzi, władzy przejmować nie chce), MSW wraz z aparatem bezpieczeństwa, wymiar sprawiedliwości oraz kierownictwo Al-Azhar, czyli najsłynniejszej uczelni w świecie muzułmańskim. W niedzielę, w pierwszą rocznicę objęcia urzędu przez Mursiego, gdy zaczęły się manifestacje, niespodziewanie odwróciły się od prezydenta także państwowe media.