Na szczycie NATO w Newport zapadła decyzja o utworzeniu szpicy, supersił superszybkiego reagowania. Co się po pięciu miesiącach z tej szpicy wyłoniło?
Można powiedzieć dwie rzeczy. Po pierwsze, sojusznicy uznali, że nie możemy czekać do 2016 roku. Na poziomie szefów MSZ krajów NATO przesądzono w grudniu o przejściowych siłach natychmiastowego reagowania VJTF (Very High Readiness Joint Task Force).
Po drugie, na lutowym spotkaniu ministrów obrony NATO będziemy rozmawiali, jak wygląda wdrażanie postanowień ze szczytu w Newport.
Naszą ambicją jest, żeby ten zaplanowany w Newport rok 2016 to nie był koniec roku, lecz moment, gdy odbędzie się szczyt NATO w Warszawie. Chcemy, by do warszawskiego szczytu były gotowe elementy szpicy, tak by można było pokazać, że NATO w sposób poważny przeniosło środek swojej ciężkości na wschód Europy, widząc zagrożenia, które tu są. Mam nadzieję, że za kilka tygodni w Brukseli będzie okazja, by to potwierdzić.
Polska ma trzy priorytety. Po pierwsze: Ciągła rotacyjna obecność zagranicznych wojsk, na dodatek bezterminowa. Początkowo była to inicjatywa USA, ale na szczycie w Newport stała się projektem NATO. Po drugie, siły natychmiastowego reagowania VJTF.
Po trzecie, wzmocnienie Korpusu Północ–Wschód, tak by stał się organizatorem obrony na wschodzie Europy, ze zdolnością do odgrywania roli dowódczej VJTF, jeżeli te siły byłyby wykorzystywane na Wschodzie, i z całym zapleczem do organizowania obrony.
Czyli o liczebności sił natychmiastowego reagowania i krajach, które je utworzą, nie można jeszcze mówić?
Za wcześnie. Wszystko ma swoją NATO-wską kolejność. Ale po tymczasowych VJTF widać, że państwa członkowskie są gotowe do zadeklarowania udziału. Co oczywiście wiąże się z kosztami.
W tym roku, jak rozumiemy, mają być w Polsce rozstrzygnięte dwa przetargi: na system obrony przeciwrakietowej i na śmigłowce. Jaką rolę będzie odgrywał czynnik polityczny? Na przykład to, co pan mówi o obecności militarnej Amerykanów, a z drugiej strony – ewentualna decyzja Francji o dostarczeniu Rosji okrętów Mistral?
Nie da się uciec od czynnika politycznego, zwłaszcza w wypadku obrony przeciwrakietowej. Bo w przypadku śmigłowców, a są trzy oferty, chcemy wybrać najkorzystniejszą dla wojska i naszego przemysłu. Co do systemu przeciwrakietowego – musimy myśleć w kategoriach uzyskania pewnych zdolności obronnych na dziesięciolecia i partnerów do tego. Tu kryterium polityczno-?-wojskowe jest szczególnie ważne.
Po wielu rozmowach i naradach w tej sprawie mogę powiedzieć, że na koniec dnia liczy się przede wszystkim meritum, to znaczy, jaka jest oferta. Mamy do czynienia z ofertami złożonymi przez firmy z dwóch sojuszniczych państw, z mocnym poparciem ich rządów.
Mówi pan o czynniku politycznym w odniesieniu do systemu obrony przeciwrakietowej. Wiadomo, kto jest potęgą, kto może się przeciwstawić Rosji. To ma pan na myśli?
Podobnie myślimy. Decyzję polityczną postrzega się zazwyczaj w ten sposób, że jak się komuś coś bardziej spodoba, to to wybierze bez specjalnej analizy. Natomiast w tym wypadku decyzja polityczna jest wymierna. Oznacza, że określone państwo jest gotowe wesprzeć swoją ofertę dodatkowymi działaniami. Jest więc nie tylko tak, że bardziej się lubi tego lub tamtego.
Czyli jeżeli oferty są równe, to w sprawie systemu obrony przeciwrakietowej zmierzamy w kierunku Ameryki, a nie Francji?
Nie chcę tak tego ująć. Z oboma rządami rozmawiamy. Nie jest tak, że decyzja jest z góry podjęta. Bardzo poważnie traktujemy obie oferty.
Nie możemy uniknąć tematu Ukrainy. Armia ukraińska na początku konfliktu sprawiała wrażenie, że sobie nie radzi, jest w rozsypce. Czy teraz jest w stanie powstrzymać Rosję?
Rozważanie, czy Ukraina jest w stanie powstrzymać Rosję, to zadanie dla analityków i publicystów. Ale nie sądzę, żeby ktoś mógł w pełni odpowiedzialnie na takie pytanie odpowiedzieć.
Na pewno ostatni rok był czasem wielkiej zmiany ukraińskiej armii. Ukraina była w złym stanie, ale armia nawet w gorszym niż reszta państwa. To, że została zmuszona do walki, wymusiło na niej i dowódcach inne standardy działania. Gołym okiem widać, że wyciągnięto wnioski z niepowodzeń i błędów. Konflikt jest specyficzny, trudno go porównać do jakiegokolwiek innego. Armia walczy na części swojego terytorium, po drugiej stronie frontu są obywatele tego samego państwa, co nałożyło wiele ograniczeń na jej działania.
Czy Polska zmieniła zdanie w sprawie wsparcia Ukrainy uzbrojeniem?
Od momentu gdy przestało obowiązywać embargo na sprzedaż broni Ukrainie [w lipcu 2014 – przyp. red.], nie ma przeszkód, by dokonywała zakupów w polskich fabrykach zbrojeniowych. Dowodem na naszą otwartość i pozytywne intencje jest to, że podpisaliśmy umowę o utworzeniu brygady polsko-ukraińsko-litewskiej.
Ale Ukraina nie złożyła zamówienia?
Ukraina całemu światu sygnalizowała, że ma duże potrzeby, także Stanom Zjednoczonym. Wykonanie jest jednak trudne. Mamy do czynienia z armią, która walczy – czy raczej do niedawna aktywnie walczyła, bo teraz jest coś w rodzaju wstrzymania ognia – i która ma konkretne potrzeby, ale wśród nich nie ma długofalowych związanych z pozyskiwaniem nowych systemów i nowych rodzajów broni. Potrzebne są różne rzeczy tu i teraz. Pamiętajmy też, że ukraiński przemysł obronny był czwartym eksporterem na świecie. To nie jest tak, że Ukraina nie ma żadnych możliwości. Powtarzam: z naszej strony nie ma embarga czy blokady.
Za darmo nie możemy Ukraińcom dać czegoś znaczącego?
Przekazaliśmy im różne rzeczy za 17 mln złotych zgodnie ze zgłoszonym zapotrzebowaniem, związane z zimą, żywność, ubrania, to, czego się zużywa.
Czyli nie dotyczy to prawdziwej broni, zwanej śmiercionośną?
Tak. Proszę brać pod uwagę specyfikę konfliktu. Używanie różnych rodzajów broni jest tam ogromnie ograniczone. Nie ma żadnej aktywności w przestrzeni powietrznej. Ustała, bo w zasięgu różnych systemów znalazły się ukraińskie statki powietrzne.
Mówię: skierowaliśmy pomoc za 17 mln. I jestem przekonany, także na podstawie rozmów z ukraińskimi partnerami, że to były rzeczy im najbardziej potrzebne.
Prezydent Hollande powiedział, że po rozmowie telefonicznej z prezydentem Putinem wierzy w jego dobre intencje, w to, że nie anektuje Donbasu. Dlatego jego zdaniem należy zrezygnować z sankcji wobec Rosji. Czy my też wierzymy w dobre intencje Putina i chcemy się przyłączyć do zachodnich tendencji znoszenia sankcji?
Tendencje na Zachodzie są różne. Kanclerz Merkel parę dni temu potwierdziła wolę utrzymania sankcji. Kwestia Donbasu nie jest kwestią wiary, my tu w Polsce mamy małą wiarę w deklaracje prezydenta Putina. Wyraźnie widać, jaki jest problem z Donbasem: Ukraina nie jest w stanie kontrolować tej części swojego terytorium i wypełniać tam funkcji państwowych, a Rosja, wspierająca separatystów, nie jest w stanie zapewnić normalnego funkcjonowania tego regionu. To, w co uwierzył prezydent Hollande, paradoksalnie może być prawdziwe – w dzisiejszym stanie rzeczy, po porozumieniach mińskich, po wyznaczeniu linii demarkacyjnej, prezydent Putin nie chce przyłączać Donbasu czy go odcinać od Ukrainy. Cały czas stawką konfliktu jest to, kto będzie rządzić Ukrainą. I kierunek jej polityki, proeuropejski czy prorosyjski. Fatalne, że Donbas stał się zakładnikiem tego wielkiego konfliktu, nie widać tu dobrej ścieżki wyjścia z obecnej sytuacji. Najbardziej tam cierpią na tym zwykli ludzie.
Czyli Polska nie widzi powodu do zniesienia sankcji.
Nie, nie widzi.