Reklama

Styl prezydenta niepowtarzalnego

Kiedy Marię Kaczyńską pytano, czy próbowała powstrzymać męża przed działalnością w opozycji, odpowiedziała: – To byłoby tak skuteczne, jak łapanie wiatru w walizkę

Publikacja: 17.04.2010 22:44

Styl prezydenta niepowtarzalnego

Foto: ROL

W czasach, gdy to kamery dyktują, który kandydat jest wyższy, gdy uroda zależy od poprawek w Photoshopie, a poglądy większości polityków zmieniają się w rytm sondaży – nie miał prawa wygrać.

A jednak w 2005 r. został prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej.

Dziś nawet jego przeciwnicy przyznają: miał własny, niepowtarzalny styl. Opowiadał, że już w dzieciństwie chciał zostać politykiem. Ukształtował go inteligencki Żoliborz. Matka Jadwiga Kaczyńska, polonistka, pracownik Instytutu Badań Literackich, i ojciec Rajmund Kaczyński – inżynier, wykładowca na Politechnice Warszawskiej. Ale też klimat dzielnicy i żoliborskie podwórko, na którym toczyli z bratem wojny na kamienie.

Warszawę opuścił w 1971 r., by móc kontynuować karierę naukową. Na Uniwersytecie Gdańskim udało mu się zatrudnić na Wydziale Prawa.

Już wtedy, wraz z bratem Jarosławem, mieli za sobą uczestnictwo w wydarzeniach Marca 1968 r. A potem było zaangażowanie w opozycję: Biuro Interwencji KOR, wykłady dla robotników o prawie pracy. I wreszcie karnawał „Solidarności” w 1980 r. w Stoczni Gdańskiej. Poszedł tam jako doradca, zostawiając w domu żonę z miesięczną córeczką.

Reklama
Reklama

Karnawał zakończył się stanem wojennym. Po blisko rocznym internowaniu powrócił do działalności w podziemnych strukturach związku. Kiedy Marię Kaczyńską pytano, czy próbowała męża powstrzymać, odpowiedziała:

– To byłoby tak skuteczne, jak łapanie wiatru w walizkę.

Tamte doświadczenia okażą się szczególnie ważne. Wyniósł z nich sympatię do późniejszych oponentów politycznych, cenił np. prof. Bronisława Geremka, z którym w wolnej Polsce bardzo się różnił. Podkreślał, że profesor od początku traktował go – wówczas ledwo 30-latka – jak partnera.

 

 

Gdy po 1989 r. sam pełnił ważne funkcje państwowe, nie bał się zatrudniać młodych. Jako prezes NIK chętnie przyjmował do pracy absolwentów elitarnej Krajowej Szkoły Administracji Publicznej, których nie chciały zatrudniać inne, oparte na układach urzędy. Kiedy w 2000 r. został ministrem sprawiedliwości, swym zastępcą uczynił 31-letniego Zbigniewa Ziobrę.

Reklama
Reklama

Na młodych i niezwiązanych układem partyjnym postawił także po zwycięstwie w wyborach na prezydenta Warszawy.

– Nikt nie może mu zarzucić upolitycznienia miasta. To, w jaki sposób Lech Kaczyński zebrał współpracowników do pracy w stolicy, jest tego zaprzeczeniem – mówi Mirosław Kochalski, w ratuszu jeden z jego najbliższych współpracowników, a po wyborze Kaczyńskiego na prezydenta RP – komisarz miasta.

W początkowym, najtrudniejszym okresie w stolicy zawalony był stosami dokumentów. Stres rozładowywał żartami. Z kamienną miną rugał współpracowników:

– To wszystko powinno wyglądać zupełnie inaczej! – grzmiał. – Jest oczywiste, że jako prezydent miasta stołecznego Warszawy nie powinienem robić nic innego, niż przyjmować z balkonu owacje spontanicznie gromadzących się tłumów wdzięcznych warszawian. No, w przerwach mógłbym ostatecznie przyjmować jeszcze paradną musztrę straży miejskiej. Rzecz jasna, prowadzoną osobiście przez komendanta Witolda Marczuka! – tu z udawaną powagą łypał okiem na samego komendanta.

W kontaktach ze współpracownikami wykazywał się poczuciem humoru. W czasach warszawskiej prezydentury przyprowadził w jedną z sobót do ratusza swego teriera Tytusa. Pies był spokojny, dopóki w drzwiach nie pojawił się dyrektor biura prawnego. Kaczyński ze śmiertelną powagą natychmiast wytłumaczył psu:

– Uspokój się, Tytus. My wszyscy go nie lubimy. Ale bywa pożyteczny.

Reklama
Reklama

Miał fenomenalną pamięć. Do faktów historycznych, dat, twarzy i nazwisk ludzi, imion ich bliskich. I do liczb. Na spotkaniu z burmistrzami dzielnic wprawiał w konsternację niechętnych mu początkowo samorządowców, kiedy bez żadnych notatek przedstawiał szczegóły budżetu. Potrafił powiedzieć do osłupiałego burmistrza:

– A w pańskiej dzielnicy wydatki na kulturę wynoszą 260 tysięcy. Dokładnie 264 tysiące.

Z Władysławem Stasiakiem urządzali sobie pojedynki na znajomość Trylogii Henryka Sienkiewicza. Obaj znali ją doskonale i obaj byli twardymi graczami. Raz wygrywał Stasiak, raz prezydent – opowiada jeden ze współpracowników.

Gdy był prezydentem Warszawy, od wielu dziennikarzy osobiście odbierał telefony. Służyła mu do tego ukochana, oldskulowa, nieco poobijana nokia 6310. Model dla prawdziwych konserwatystów.

Bezpośrednimi kontaktami z prasą stresował zresztą część pracowników ratusza. Prezydent miał zwyczaj najpierw wybierać numer do dziennikarza i dopiero wtedy, gdy już słyszał sygnał połączenia, podawał słuchawkę przerażonemu urzędnikowi: – Teraz proszę krótko mówić, o co chodzi.

Reklama
Reklama

Nie przywiązywał wagi do stroju i wyglądu. Jeszcze w czasach prezydentury Warszawy potrafił zadowolony z siebie chwalić się współpracownikom, że udało mu się założyć do garnituru „te mokasyny, których nie wolno nosić”. Cieszył się, że przechytrzył żonę, która wydała ten zakaz.

 

 

Wybudowanie Muzeum Powstania Warszawskiego traktował jak misję. Dług, który musi spłacić pokoleniu rodziców. Matce – która w czasie wojny była w Szarych Szeregach, i ojcu – żołnierzowi AK, uczestnikowi powstania. Sam czasem przyznawał, że wśród młodych ludzi zaangażowanych w projekt Muzeum Powstania Warszawskiego czuł się najlepiej. Był dumny z muzeum. I kiedy był już prezydentem Polski, zawsze znajdował czas, by tam zajrzeć.

Zasady wyniesione z domu – szacunek do wiary i Kościoła – wyrażał czasem w sposób spontaniczny. Choć jego parafią w Sopocie był kościół św. Bernarda, bywało, że wstępował na modlitwę do położonego w centrum kościoła Gwiazdy Morza.

Reklama
Reklama

– Była zima, siarczysty mróz, a w bocznej nawie nasz pracownik, pan Antoni, okutany od stóp do głów, w nakryciu głowy przygotowywał szopkę na Boże Narodzenie. Nagle słyszę głośne uderzenia w szybę drzwi i widzę Lecha Kaczyńskiego, który zdenerwowany krzyczy: „Zdejmij czapkę!”. Pan Antoni z przejęciem zdjął nakrycie głowy – opowiada ks. Kazimierz Czerwonek, proboszcz parafii Gwiazda Morza.

W kościele parafialnym w Sopocie miał ulubione miejsce – pod filarem. Kiedy już został prezydentem Polski, umówił się z księżmi z parafii, że nie będą zwracać na niego specjalnej uwagi ani w żaden sposób wyróżniać. – Bez mszy nie było u niego niedzieli – opowiada Hanna Foltyn-Kubicka, przyjaciółka domu. Pamięta, jak w jedną z niedziel jechali razem i Lech Kaczyński postanowił wstąpić do świątyni, w której trwało specjalne nabożeństwo. – Zapytałam: ile to potrwa. Odpowiedział, że pół godziny. Uroczystość przeciągnęła się do prawie dwóch godzin. Po wyjściu z kościoła nawet nie ukrywał satysfakcji: „No, to teraz pomodliłaś się za wszystkie czasy” – wspomina Foltyn-Kubicka.

 

 

Gdy w 2005 r. wbrew sondażom, które początkowo nie dawały mu szans, wygrał wybory na prezydenta Polski, politykę historyczną i przywracanie szacunku cichym bohaterom uczynił jednym ze swych najważniejszych zadań. Doceniał i odznaczał więźniów okresu stalinowskiego, zapraszał do Pałacu rodziny osób skazanych na kary śmierci w procesach politycznych, ludzi, którzy w czasie okupacji pomagali Żydom, zapomnianych bohaterów „S”.

Reklama
Reklama

Ordery przyznawał ponad politycznymi podziałami. Jednak nie wszyscy ten gest doceniali, nie wszyscy odznaczenia przyjmowali.

Lubił uczestniczyć w seminariach w prezydenckiej rezydencji w Lucieniu, którym patronował. Traktował je jako odskocznię od codziennych obowiązków. Tam mógł wreszcie podyskutować – nie jako prezydent, ale profesor prawa i człowiek o rozległych zainteresowaniach – z ludźmi wybitnymi. Chętnie zapraszał dyskutantów o odległych od własnych poglądach. Dlatego w Lucieniu bywali: Wojciech Sadurski, Aleksander Smolar, Andrzej Walicki.

Jeden z uczestników podsumował kiedyś, że seminaria lucieńskie są jak obiady czwartkowe, tylko gospodarz jakoś bardziej zorientowany.

W czasach, gdy to kamery dyktują, który kandydat jest wyższy, gdy uroda zależy od poprawek w Photoshopie, a poglądy większości polityków zmieniają się w rytm sondaży – nie miał prawa wygrać.

A jednak w 2005 r. został prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Reklama
Wydarzenia
Zrobiłem to dla żołnierzy
Wydarzenia
RZECZo...: powiedzieli nam
Materiał Promocyjny
Garden Point – Twój klucz do wymarzonego ogrodu
Wydarzenia
Czy Unia Europejska jest gotowa na prezydenturę Trumpa?
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
Reklama
Reklama