Najpierw przez długie kwadranse zamiast muzyki na rozgrzewkę publiczność musiała słuchać ponurych dźwięków przypominających popiskiwanie szczurów. Można było się poczuć jak na śmietniku. Ale czegóż innego mogły oczekiwać punkowe i postpunkowe dzieci-śmieci? Reszcie już pierwsze leniwe takty “Plainsong” wynagrodziły przygnębiające chwile oczekiwania. Zza pleców muzyków popłynęły na widownię miriady gwiazd i rozpoczął się wieczorny seans marzeń i koszmarów Roberta Smitha.
Fani przeżywali je kiedyś wraz z premierą każdej nowej płyty zespołu. Teraz dojrzali, a na pewno bardziej zrównoważeni, podobnie jak Smith przypominali sobie piosenki o lękach młodości, których The Cure był najdoskonalszym wyrazicielem.
Młodsza część widowni pokazała, że jest nim nadal. To głównie oni założyli czarne kostiumy, podarte pończochy przypominające pajęczynę i glany. Pamiętali o ponurych makijażach i natapirowanych fryzurach, jakie zawsze wyróżniały słuchaczy The Cure.
Część nie miała kostiumu buntowników, ale przygotowała cyfrowe aparaty i robiła zdjęcia Smithowi oraz jego kolegom, bo oni pozostali sobą mimo upływu lat. Lider przytył, ale jego mocny głos zachował znaną od trzech dekad charakterystyczną melancholijną słodycz i nutę młodzieńczej rozpaczy niewolnej od gniewu, ale na pewno pozbawionej agresji. “Lovesong”, dzięki szybszemu rytmowi perkusji i charakterystycznej nowofalowej linii basu, zmieniło gwałtownie klimat koncertu. To najbardziej optymistyczna kompozycja Smitha dedykowana żonie z okazji ślubu. “Pictures of You” miało wręcz ożywczą siłę wiosny. Śpiew lidera stał się rześki, optymistyczny, pogodny, a na widowni pojawiły się choinkowe sztuczne ognie.
Jak zwykle, ożywczo podziałała na fanów wisielcza wesołość “Lullaby” – kołysanki z pająkiem w roli głównej. Smith powoli wznosił głos w wyższe rejestry, stopniował napięcie ofiary, która zgodnie z logiką koszmaru chce uciec przed śmiercią, ale sparaliżowana, nie może.