Jest nie tylko teraźniejszością, ale też przyszłością bluesowo-rockowego grania. W piątek udowodni to zebranym w Palladium słuchaczom.
Po matce można odziedziczyć sentyment do śpiewania, ale gust muzyczny wpaja jednak ojciec. Bonamassa został ukierunkowany bardzo precyzyjnie. Jego tata kolekcjonował płyty. Gdy więc przychodziły weekendy, maluch z lubością buszował w tych zbiorach. I trafiał na prawdziwych klasyków: Petera Greena, Erica Claptona, Paula Kossoffa czy Jeffa Becka.
Po takim repertuarze aż chce się sięgnąć po gitarę. Tych w domu Bonamassów było aż nadto, gdyż głowa rodu zajmowała się ich sprzedażą. Reszta to już ciężka praca i uśmiech losu, który życiową drogę muzyka upstrzył legendami.
Skoro w wieku 11 lat grałeś z B.B. Kingiem, to fakt, że przed trzydziestką towarzyszysz na scenie Buddy Guyowi czy Johnowi Lee Hookerowi, nie wydaje się czymś niezwykłym.
Choć Joe Bonamassa zawsze chętnie korzystał z inspiracji – na debiucie znajdziemy kawałki Free czy Rory Gallaghera, a ostatnią w dorobku płytę zdobią numery Toma Waitsa i małżeństwa Turnerów – nie musi podpierać się czyimś autorytetem, by przyciągnąć ludzi.