Jeszcze się nie zdarzyło, żeby UEFA decydowała za gospodarzy, gdzie odbędą się mecze. Ale też nie było dotąd turnieju, na który tyle stadionów trzeba budować od podstaw.
Nawet w Portugalii, która dostała Euro z podobnych powodów co my – by, mówiąc wzniośle, przerzucić most na kraniec piłkarskiej Europy, a mówiąc brutalnie: otworzyć nowy rynek zbytu – część obiektów wymagała tylko przebudowy. I to Portugalczycy zdecydowali, że w kraju trzy razy mniejszym od Polski stadionów będzie aż dziesięć, w ośmiu miastach. UEFA mogła co najwyżej przestrzec, że to wybór ponad stan i niektóre z obiektów będą straszyć po latach jako pomniki rozrzutności. Cztery lata później, gdy Euro dostali Szwajcarzy i Austriacy, lista miast-gospodarzy też była znana już w chwili wyboru.
Z Euro 2012 jest od początku inaczej. Zatarł się podział na miasta podstawowe i rezerwowe, każdy kandydat czuje się najmocniejszy, niektórzy podstawiają sobie nawzajem nogę. A UEFA jest podczas tego castingu panem sytuacji. Do rozdania ma licencje na prestiż i zarabianie (z dużą przewagą prestiżu), a kandydaci są gotowi na wszystko, by je zdobyć. I sądząc po nastrojach, przegrani szybko się nie poddadzą i co jakiś czas będą wracały plotki, że któreś z wybranych miast ma opóźnienia w przygotowaniach i na jego miejsce wskoczy rezerwowe.
Księgowi UEFA już się cieszą. Jeśli zasady organizacji będą takie jak w Euro 2008, to każde turniejowe miasto będzie indywidualnie negocjowało tzw. Host City Charter. Tam UEFA wylicza prawa i obowiązki gospodarzy. Najważniejsze zobowiązanie to organizacja tzw. fanzone, stref zabaw kibiców, gdzie sprzedawać można tylko produkty sponsorów UEFA. Np. Bazylea, przy okazji sześciu meczów ME, musiała wydać na fanzony ponad 23 mln franków.
Wpływy ze stref kibica austriackie i szwajcarskie miasta mogły zachować dla siebie, każde z nich mogło też podpisać umowy z czterema lokalnymi sponsorami, pod warunkiem że nie były to firmy konkurujące z biznesowymi partnerami UEFA.