[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2010/06/22/paulina-wilk-mecz-z-duchami/]Skomentuj na blogu[/link][/b]

Może stąd rozczarowania: że Brazylia nie tańczy samby w polu karnym, że Francja walczy, jakby wolała przegrać, a boska Hiszpania – diamentowa kolia światowego futbolu – wcale nie mieni się tak, żeby aż zapierać dech. Jak dotąd wszyscy są trochę bledsi i bardziej papierowi niż na co dzień.

Może „naród” i „państwo” to pojęcia z przestarzałego słownika, który współczesnym piłkarzom doskwiera i krępuje ruchy. Może obowiązek reprezentowania kraju to tylko echo odchodzącego świata, w którym granice państw naprawdę coś dawały: poczucie tożsamości, bezpieczeństwa, zbiorowego celu.

Na co dzień przecież wszystkie najjaśniejsze gwiazdy tych mistrzostw świecą w klubach, w których liczą się piłka i pieniądze, a nie narodowość. Tam piłkarze odciskają indywidualne ślady w statystykach, spełniają marzenia – przechodzą samych siebie, bo mogą być sobą. Wybiegają na boisko jako utalentowani sportowcy, a nie rycerze zakonu narodowych interesów, krzywd i zasług, uwięzieni w stalowych zbrojach z godłem wykutym na klatce piersiowej. W Bayernie Monachium czy Manchesterze United nie ciąży im ani historyczny orszak, ani sztandar przyszłości.

Natomiast w RPA każda drużyna wychodzi na murawę w niezwykłym składzie – 11 zawodników plus duch narodowy, który rozlewa się na trybuny, maluje flagi na twarzach kibiców, dmie w trąby, wypełnia umysły pragnieniem zwycięstwa i wprowadza w zbiorowy trans. Nie zawsze skutecznie, bo wobec rzeczywistości nawet idee bywają bezsilne. Jak w imię jedności ma zwyciężać np. Francja, etnicznie podzielona, w której centra boją się przedmieść, a starzy citoyens odgradzają się od niechcianych immigrés, dziś dominujących w reprezentacji. Barwny mundialowy rytuał rodzi nie tylko nastrój fiesty i pozwala ludziom XXI wieku skosztować plemiennych zabaw. Wywołuje z szafy stare potwory i budzi nowe pytania o to, czy dziś jeszcze chcemy i umiemy żyć w liczbie mnogiej. Oczywiście, futbol to tylko gra. Gra z duchami.