Wojciech Lorenz z Tokio
Matka klęczy przy ciele córki. – Przepraszam, to wina mamusi – powtarza, zanosząc się płaczem. Kiedy nadeszło tsunami, jechała z córką samochodem, który utknął w szybko przybierającej błotnistej fali. Uciekający przed tsunami sąsiad wybił szybę w oknie i wyciągnął siedzącą za kierownicą kobietę. Fala porwała jednak samochód z dziewczynką w środku. Trzynastoletnia Yuna Ogata niedawno zaczęła chodzić do gimnazjum. – To ja powinnam zginąć, oddałabym za ciebie życie – rozpacza kobieta.
Takich rozdzierających scen są setki. Liczba ofiar piątkowego tsunami wzrosła już do 3300. Bliscy ponad 6 tysięcy osób zgłosili oficjalnie ich zaginięcie.
– Od piątku nie mogę się skontaktować z rodzicami. Boję się najgorszego, ale nie tracę nadziei – mówi 25-letnia Mishiguro, nerwowo paląc papierosa za papierosem przed stacją Tokio Central. Zamierza się dostać do wioski niedaleko miasta Sendai, gdzie jej rodzice mają dom. Pociągi dotąd nie kursowały, okolica jest niedostępna.
Trzy dni na dachu
Setki kilometrów wybrzeża pokrywa kilkumetrowa warstwa rumowiska, przez które mozolnie przekopują się ekipy ratunkowe. Chociaż Japończykom nie brakuje sprzętu, nie wszystkie dźwigi i koparki zostały skierowane w rejon kataklizmu. Władze obawiają się, że dojdzie do kolejnego potężnego trzęsienia i tsunami, nie chcą ryzykować utraty całego sprzętu. Nad rumowiskiem latają dziesiątki helikopterów, wypatrując ludzi, którzy przeżyli na dachach lub wzniesieniach, a teraz nie mogą się stamtąd wydostać. Od piątkowego kataklizmu ratownicy odnaleźli 15 tysięcy ludzi uwięzionych w różnych miejscach. Wczoraj – zaledwie kilka osób.