Mickiewicz opisał wydarzenia swojej młodości – Konstytucję 3 maja, Targowicę, powstanie Legionów i Mazurka Dąbrowskiego. A pan?
Nie usłyszy pan fragmentu, który symbolizuje katastrofę smoleńską czy wejście do Unii Europejskiej. Miałem w pamięci te i inne wydarzenia, starałem się jednak nie wchodzić w oczywiste związki, tylko być medium emocji. Komentarzem do nich jest motyw, który nazwałbym polskim – metafora dzisiejszego stanu umysłów.
Finał koncertu Jankiela był optymistyczny, radosny. Jaką wybrał pan tonację?
Jest optymizm, energia, tempo, ale do fanfar nie ma powodu. Temu zamówieniu zawdzięczam coś osobiście: dzięki niemu odkryłem, że przestałem być romantykiem, a byłem nim przez całą moją młodość. Fascynowałem się patosem, uwielbiałem ton wieszczów narodowych, kochałem zatracić się w uniesieniu. Po 20 latach życia w Ameryce przeszło mi. Patrzę na romantyzm jak na źródło narodowych nieszczęść, a nie życiodajną siłę. Oczywiście, w najtrudniejszym okresie, był pokarmem dla duszy, dzisiaj jednak ważniejsze jest, byśmy przestrzegali procedur. Zabieramy się za budowanie elektrowni atomowej, mówiąc, że w naszej szerokości nie ma trzęsień ziemi. Ale my ich nie potrzebujemy: wystarczy, że kilka osób nie dopełni obowiązków. Jesteśmy dumni z naszej fantazji i brawury, jednak dla Anglosasów to jest coś godnego współczucia: nieuprawnione ryzyko.
Już Boy studził nasz entuzjazm wobec polskości opisanej w „Panu Tadeuszu", a Wajda pokazał zaściankową ruchawkę.
Myślę szerzej: kwestionuję romantyzm jako filozofię: wadzenie się z Bogiem i wielkie gesty. Gdy staramy się dziś zrozumieć świat i ostatnie stulecie, widzimy, że tylko narody, które były pracowite, zorganizowane, postępowały rozsądnie – mają wpływ na losy świata. Nasza najnowsza historia, po 1989 nie nastręcza większych problemów, ale wcześniej każdy Polak, każdy artysta musiał być gotów do samounicestwienia albo poruszać się na granicy życia i śmierci. Uzmysłowiłem to sobie przy okazji koncertu Jankiela. Nie chcę być romantykiem w tym znaczeniu.