Generalnie w mniejszych niż jest to przyjęte w innych rodzajach wojsk. Z tego też wynika nasza siła. W małej grupie jesteśmy w stanie zaskoczyć przeciwnika.
Już prawie pakowaliście się, gdy 12 marca 2011 r. w prowincji Ghazni zatrzymaliście Abdula Haqa – terrorystę umieszczone na liście priorytetowych celów sił ISAF, czyli tzw. JPEL (Joint Prioritized Effects List).
B:
Przyjęło się, że zatrzymanie człowieka z JPEL jest dla zespołu bojowego nobilitujące. Ale często szliśmy na operacje, których celem było np. zajęcie składu amunicji. Zatrzymywaliśmy ludzi i choć nie byli na JPEL, to efekt był piorunujący. Całe rejony robiły się spokojniejsze. Często, gdy kogoś zatrzymaliśmy, dowiadywaliśmy się, że ludzie się cieszą, bo nikt tam już nie pobiera haraczy albo nie zaminowuje dróg.
Ł:
Aby ktoś został wprowadzony na JPEL, siły koalicji muszą o nim wiedzieć. Wprowadzenie kogoś na tę listę to żmudna praca. Trzeba na temat danej osoby zebrać informacje, potem je potwierdzić w kilku źródłach.
B:
Zasługą moich chłopaków z rozpoznania było to, że zidentyfikowaliśmy kilkanaście takich osób.
W dystrykcie Giro w prowincji Ghazni zlikwidowaliście wytwórnię materiałów wybuchowych z gotowymi do użycia ładunkami. Jak wyglądała ta operacja?
Ł:
Tamta wytwórnia była oddalona o ok. 80 km od naszej bazy - czyli dość dużo. Część dystansu pokonaliśmy dzięki śmigłowcom, ale nie mogły one podlecieć zbyt blisko, by nikt nas nie zauważył. Potem musieliśmy już radzić sobie sami.
B:
To był rejon, który ostatni raz widział żołnierzy chyba w czerwonych kurtkach, czyli Brytyjczyków w XIX w. Dlatego, mieszkańcy czuli się bezpiecznie.
Ilu bojowników pilnowało tego składu?
Ł:
Nie liczyliśmy, ale gdy tam weszliśmy, było pełne zaskoczenie. Wchodzimy, a jakiś Afgańczyk budzi się, patrzy na mnie i próbuje z powrotem naciągnąć kołdrę (śmiech). Chyba myślał, że jesteśmy duchami.
B:
Zaskoczenie to podstawa. W tej wiosce prawdopodobnie każdy był w jakiś sposób powiązany z talibami i zaangażowany w działalność tej fabryczki.
Skąd wiecie, że po operacji teren jest już bezpieczny?
Ł:
Nigdy nie ma takiej pewności. Dlatego, nasza grupa cały czas się zabezpiecza.
B:
Operacja kończy się, gdy kończymy przesłuchania zatrzymanych lub ewidencję rzeczy, które znaleźliśmy.
Robicie to na miejscu?
Ł:
Tam robimy wstępne przesłuchania. Potem delikwentów przejmują odpowiednie służby.
A jeśli zastajecie w wiosce kobiety i dzieci?
B:
Przy każdej takiej operacji musi być obecna kobieta, by je przeszukiwać lub pilnować dzieci.
Przecież w waszym pułku kobiety nie służą.
B:
Ale są u sojuszników.
Ł:
To nie jest komfortowa sytuacji, gdy banda brodatych facetów wpada do domu i podniesionym głosem wypytuje o coś tatusia. Dlatego staramy się tak postępować, by dzieciaki nie miały strasznej traumy, by choć trochę zmniejszyć ich stres.
B:
Zawsze się przywitamy, uśmiechniemy, mamy cukierki.
Na ogół, wchodząc do wioski, nie jesteście jednak tacy uprzejmi?
B:
Niektórym wydaje się, że to, co robimy, to jest brutalność dla samej brutalności. Tak nie jest. Skuwamy ludzi i trzymamy ich w odpowiedniej pozycji tylko po to, by nie próbowali zrobić nam czegoś złego.
Najbardziej skomplikowane są chyba operacje odbijania zakładników?
B:
W normalnych warunkach robisz planowanie, ale te operacje są ograniczone czasowo. Na przykład dostajesz informację, że zakładnik ma być o konkretnej godzinie zlikwidowany. Masz mało czasu i nie możesz już korygować planów. Trzeba działać, bo konsekwencją źle wykonanej operacji jest śmierć zakładnika.
Ł:
Nigdy nie zostawimy porwanego człowieka.
A najtrudniejsza historia?
Ł:
Najtrudniejsze na pewno były takie operacje, kiedy musieliśmy jednak działać w dzień, a dodatkowo ograniczał nas czas. Wiedzieliśmy na przykład, że w danym miejscu był człowiek poszukiwany przez ISAF. Ale dotarły do nas informacje, że będzie tam tylko dwie godziny.
Zdarzało się też, że źródło nie było wiarygodne, ale przekonywaliśmy się o tym dopiero w trakcie operacji. Kiedyś wylądowaliśmy w pewnym miejscu z naszym informatorem Afgańczykiem. Twierdził, że zna doskonale teren. Okazało się, że nie.
Albo: wbijamy się do wioski, zatrzymujemy gościa. Jest noc. Świecę latarką, a informator mówi: "nie to nie ten". Musimy się wtedy dostać na drugi koniec wioski, by znaleźć tego, kogo szukamy.
W Afganistanie szkolicie też policjantów. Oni utworzą jednostki specjalne?
B:
Mamy nadzieję, że w przyszłości powstaną z nich policyjne jednostki antyterrorystyczne z prawdziwego zdarzenia. Afgańczycy to naprawdę dobrzy żołnierze, choć trochę na bakier z musztrą i dyscypliną wojskową.
Zabieraliście ich na operacje?
B:
Tak, byli z nami zawsze. Afgańczyk był też zwykle przewodnikiem. Znał teren. Zdaje się, że nasza, dobra współpraca z lokalną policją też został doceniona w postaci tego medalu.
Nie traktowaliśmy tych ludzi z wyższością, ale wymagaliśmy też konkretnych rzeczy. Jeśli ktoś się nie nadawał, to mu dziękowaliśmy.
Ł:
Kiedyś pół wioski przyszło, by jednego przywrócić z powrotem. Nic z tego. Nie nadawał się.
A jak wam się pracowało z zachodnimi sojusznikami?
B:
Świetnie. Pracowaliśmy pewnego razu z amerykańskimi pilotami Apache'ów. Oni mają limit, około czterech godzin, używania gogli noktowizyjnych. Potem muszą bezwzględnie wracać do bazy i mieć przerwę. Ale specjalnie dla nas zrobili taki numer, że wyłączyli na minutę gogle - do bazy nie polecieli.
Amerykanie mają hopla na punkcie procedur, a nagięli przepisy. Zrobili to tylko dlatego, że widzieli, że mamy efekty.
Ł:
Nie podawaj kryptonimu operacji, bo ich zamkną (śmiech).
B:
Im chyba z nami też się dobrze pracowało. Dowódca ISAF SOF, Brytyjczyk gdy kończyliśmy zmianę, powiedział: "Dobrymi żołnierzami dobrze się dowodzi".
Czy się boicie?
Ł:
Strach jest naturalnym uczuciem, które nam tam towarzyszy.
B:
Jeśli kiedykolwiek jako dowódca przestałbym się bać, natychmiast podałbym się do dymisji, bo stanowiłbym zagrożenie dla swoich ludzi.
Ł:
Trzeba nauczyć się żyć ze strachem. Po to przechodzimy selekcję, potem kurs przygotowawczy. Ale nawet, gdy trafiamy już do zespołów bojowych w pułku, jesteśmy cały czas obserwowani i cały czas trwa proces budowania zaufania między nami. Znamy się wiele lat - jesteśmy kumplami, ale jeśli widzimy, że ktoś z nas sobie nie radzi, to zespół takiego człowieka wyklucza.
B:
O tym, czy oddział jest elitarny nie świadczy to, jaki ma sprzęt czy liczebność, ale sposób doboru ludzi. Człowiek jest podstawowym elementem, który buduje oddział specjalny. Między nami musi być zaufanie. Ale też każdy żołnierz musi mieć poczucie, że jest ważny. Choćby był na najniższym stanowisku. To, chyba najbardziej różni jednostki specjalne od innych w wojsku.
Czy dobra selekcja i szkolenie zapewniają sukces na misji?
B:
Właściwie tak. Choć to, czego uczymy w kraju, to jedynie namiastka stresu, z którym mamy do czynienia w Afganistanie. Zdarzał się dzień, że cała wioska do nas strzelała. A jeszcze trzeba było przemieścić się w określone miejsce. Pełni szczęścia dopełniło to, że na śmigłowce czekaliśmy dwie godziny. W takich sytuacjach ludzie muszą być przygotowani na to, że choć jest źle, to za chwilę może być jeszcze gorzej, a potem jeszcze gorzej. Tam jesteśmy ekipą. Wyeliminowanie któregokolwiek z nas nie powoduje, że system się rozwala. Ginie dowódca, jego obowiązki przejmuje zastępca. Ginie zastępca, obowiązki przejmuje najbardziej doświadczony z nas. I tak do ostatniego człowieka.
W jakich okolicznościach dowiedzieliście się, że dostaniecie Meritorious Service Medal?
Ł:
Do nas ta informacja dotarła tuż przed wręczeniem.
B:
Pierwszy dowiedział się nasz szef sztabu, dwa lub trzy tygodnie wcześniej.
Ł:
Nic nam nie powiedział. Amerykanie przysłali zapytanie o karierę "Białego" w wojsku. Pojawiło się też kilka półprywatnych pytań. Myśleliśmy, że te informacje są potrzebne w związku z planowanym spotkaniem z gen. Davidem Petraeusem, który miał dać nam jakieś wyróżnienie. Jechaliśmy więc do dowództwa raczej wyluzowani i przekonani, że usiądziemy, porozmawiamy i na tym się skończy.
B:
A zrobiono z tego naprawdę bardzo fajną uroczystość. Gen. Petraeus był fenomenalnie przygotowany. Wiedział, co zrobiliśmy m.in. w Afganistanie i o wszystkim wspomniał. Przytoczył nawet wesołą historię na temat mojej brody.
Co to za historia?
B:
Wszyscy pytają, dlaczego na misjach żołnierze jednostek specjalnych zapuszczają brodę. Najczęściej nie chcą być rozpoznani na zdjęciach. Ale w moim przypadku był jeszcze jeden powód. Na miejscu ściśle współpracowaliśmy z lokalną policją. Na początku misji zauważyłem, że na spotkaniach miejscowi komendanci szukali wśród nas kogoś, kto najpoważniej wygląda. Mnie całkowicie ignorowali. Dopiero kiedy zapuściłem brodę, jeden z komendantów podszedł do mnie i powiedział: "No, w końcu wyglądasz poważnie".
—rozmawiała Edyta Żemła