Nad Song Kul pierwsi dotarli już przedwczoraj Ania i Jarek Kowalczykowie, potem dojechał Prezes z „samolotowiczami”. A reszta zlatywała się jak pszczoły do miodu z różnych stron, lub jak ćmy nocą. Po raz pierwszy spotkaliśmy się w komplecie – 11 pojazdów, 31 osób. Do wspólnej fotografii nie udało mi się wszystkich zagonić, ale i tak wyglądamy malowniczo. Szczególnie gdy piknikujemy i rozkładamy się na nocleg.
Song Kul jest obszarem chronionym i ciągle przez turystów niezadeptanym. Służy przede wszystkim pasterzom, a turyści są tylko dodatkiem. Pasterze przybywają redykiem nad jezioro pod koniec maja i zostają do września. Prowadzą ze sobą stada owiec, koni, cieląt i niestety coraz rzadziej jaków. Na zimę schodzą 1500 metrów niżej. Na górskich halach rozkładają tradycyjne jurty, ale bywa że i nowocześniejsze wynalazki mieszkalne. Strawę gotują na piecykach opalanych suszonym bydlęcym nawozem (kizjakiem), ale coraz częściej można przy jurtach zobaczyć choćby panele przetwarzające energię słoneczną. Górale Tien Szan bronią swej tradycji (np. jurt i konnego transportu) nie tylko z biedy. Wbrew pozorom zarówno wojłokowa jurta, jak i wierzchowiec mają umowną bardzo wysoką cenę (nawet kilkanaście tysięcy dolarów) i decydują o statusie społecznym. A gdy jeszcze pojawili się zagraniczni turyści, nad jeziorem niektórzy pasterze rozbili też większe jurty służące i przynależne wioskowym bogaczom. Podejrzewam, że niektórzy nawet zamienili swe stada na kilka jurt, gdy zorientowali się, że na turystycznych usługach zarobek jest większy niż na wełnie, mleku, kumysie i serze.
Więc niektórzy z nas za drobną opłatą pojeździli konno. Tylko załoga z Puszczykowa (Cezary i Marcin) nieczuła na miejscowy folklor grała na górskich pastwiskach w golfa. Prawdopodobnie zainaugurowali w ten sposób najwyższe pole golfowe świata... Spacer za mocno bitą piłeczką to dość duży wysiłek, bo tlenu w powietrzu zdecydowanie mniej niż mamy w domu.
Interaktywna mapa wyprawy
Odwiedza nas sporo pasterzy. Najczęściej są zainteresowani naszymi papierosami i piwem. Ale nienachalni i zawsze uśmiechnięci. Zachęceni przez górali zdecydowaliśmy się na proszoną kolację. Za już niekoniecznie drobną opłatą gospodarze zakończyli żywot jednego z baranów i zjedliśmy w jurcie to co z niego uczyniono. Rąbanka i spore kawałki łoju zostały uduszone w sporym kotle tylko z dodatkiem soli. Nie był to może posiłek wyszukany, ale tzw. miłe okoliczności przyrody sprawiły, że dla wielu z nas był to najsmaczniejszy baranek w życiu. Ponieważ gospodarze nie kazali nam spożywać głowy baranka, jak to we zwyczaju mają, uczciliśmy to stosownymi toastami.
Był to nasz pierwszy od opuszczenia domu dzień, w którym nie trzeba było jechać autem! Oby nie ostatni. Odpoczynek nam się należał.