Miał wyjątkowo lekkie pióro. Talent do wyrazistych obrazów. Umiejętność budowania frazy. Napisał wiele książek, ale tak naprawdę tylko jedną, o sobie samym, bo przecież, mimo pozorów nikt inny, tylko on sam, bywał podmiotem lirycznym swoich powieści.
Ostatni ze swojego pokolenia zaczynał od realizmu socjalistycznego, by szybko się z niego otrząsnąć. Po tych pierwszych tekstach i latach coraz częściej dochodziła w jego twórczości do głosu nostalgiczna tęsknota za Wileńszczyzną, leśną przeszłością, prostymi prawdami.
Nie miałem honoru go poznać, choć nie raz widywałem go w pewnej warszawskiej kawiarni. Nie potrafiłem przełamać tremy, podejść i poprosić o tak niegdyś wymarzony autograf.
Z biegiem lat było w nim coraz więcej zgorzknienia i coraz mniej nadziei. Wrył mi się w pamięć taki cytat: „Ziemia, totalny rozpad. Nieustanna wieczna agonia. Rozwlekła śmierć. Planeta śmierci." Nie mógł lepiej wymyśleć na siódmy dzień stycznia. Na dzień swojej śmierci.