Część polskich polityków rozpoznała się w słowach Martina Schulza o ultranacjonalistach. Bo to właśnie po nich zażądano jego, nierealnej zresztą, dymisji. Tabloidy zaś krzyczały tytułami o tym, że Niemiec grozi wojną Polsce.
Poszło o ten cytat: „Europa ultranacjonalistów, jeśli ona zwycięży, będzie to ich Europa, nie tylko w tej kwestii, lecz także w wielu innych. Potrzebujemy ducha europejskiej wspólnoty. I w razie konieczności, to musi być siłą narzucone. Nie może być tak (...), aby globalne problemy rozwiązywać nacjonalizmem. W pewnym momencie trzeba walczyć i trzeba powiedzieć: w razie konieczności, także walką przeciwko innym, postawimy na swoim".
Jak widać, przewodniczący Parlamentu Europejskiego nie wymienił Polski, a to, że część naszych polityków wzięła to do siebie, więcej mówi o nich niż o Schulzu. Ale co o wiele ważniejsze – przewodniczący europarlamentu miał rację: prawnie i politycznie.
Prawnie, bo według traktatu lizbońskiego naprawdę unijna większość może zmusić poszczególne kraje członkowskie do przyjęcia rozwiązań, których nie akceptują. W dokumencie tym bowiem znacząco ograniczono prawo weta państw narodowych i zwiększono rolę mechanizmów unijnych. Coraz więcej decyzji podejmowanych jest większością głosów i ci, którzy się nie zgadzają z przyjętymi regulacjami, muszą jednak je realizować i wdrażać w życie. Każdy, kto uważnie przeczyta zapisy traktatu, dostrzeże to, jak bardzo osłabił on moc sprzeciwu poszczególnych państw wobec decyzji przyjmowanych przez Komisję Europejską czy Radę.
Dlatego Schulz miał rację, twierdząc, że Bruksela może siłą narzucić swoją decyzję i postawić na swoim. Nie miał, co oczywiste, a co umknęło chyba polskim odbiorcom, na myśli tego, że Niemcy będą posyłać do nas swoje czołgi, by wymusić wolę UE. Wystarczy, że na kolejnym szczycie Unii sprawę imigrantów postawi się na porządku obrad i po prostu przegłosuje kraje naszego regionu.