Ostatni weekend pokazuje, że ograniczenie liczby przyjmowanych rejsów przez kolejne lotniska i wyższe ceny biletów nie hamują apetytu na podróże. Nie zniechęcają nawet widoki niedoszłych pasażerów śpiących na podłogach lotnisk, jak to miało miejsce na warszawskim lotnisku Chopina, gdzie młodym sportowcom dopiero po kilkunastu godzinach organizatorzy wyjazdu zorganizowali hotel.
Kolejka do kontroli bezpieczeństwa na lotnisku Schiphol w Amsterdamie
I małym pocieszeniem jest fakt, że najtrudniejsza sytuacja jest teraz w Amsterdamie, Paryżu, Barcelonie, Brukseli i Londynie. Chociaż także w Berlinie, Rzymie czy Lizbonie, gdzie brakuje bagażowych, kontrolerów bezpieczeństwa i pracowników odpraw biletowo-bagażowych. Dochodzą jeszcze strajki, takie jak weekendowy na paryskim Charles de Gaulle i linii lotniczych, bo załogi, które pracują teraz tyle, co przed pandemią, a czasami nawet więcej, chcą zarabiać przynajmniej tyle, co w 2019 roku. Właściciele przewoźników najczęściej są innego zdania i przed pandemiczne wynagrodzenia wracają bardzo powoli.
To wszystko wpływa na punktualność i regularność lotów, także na największym polskim lotnisku w Warszawie. Samoloty wylatują więc opóźnione, a te rozchwiania rozkładu nawarstwiają się w ciągu dnia, więc po południu coraz mniejsze są szanse na wylot o czasie zbliżonym do rozkładu. A jeśli dodamy do tego jeszcze kolejne fronty burzowe przechodzące przez kontynent, to obraz jest mniej więcej kompletny.
Małym pocieszeniem jest fakt, że nie tylko Europa ma takie problemy i w USA przed świętem 4 lipca linie masowo odwoływały połączenia i informowały o opóźnienia. W Stanach Zjednoczonych jest za mało pilotów, a bilety drożeją tak jak i w Europie. Za podróż przez Atlantyk trzeba dzisiaj zapłacić trzy razy tyle, ile przed rokiem. W efekcie cierpią konsumenci, którzy „uparli się, żeby latać”.