Bohaterów filmu Tadeusza Litowczenki nie łączą więzy rodzinne, nie znali się, gdy byli młodzi. Czują się jednak związani ze sobą bardzo mocno – razem byli na zsyłce w Kazachstanie. – Dopóki będziemy żyli, będziemy przyjeżdżali – obiecują sobie na corocznym spotkaniu.
Wszystko zaczęło się od paktu Ribbentrop – Mołotow, który okazał się dla nich wyrokiem. Doświadczyli represji po wkroczeniu wojsk radzieckich na polskie ziemie wschodnie 17 września 1939 roku. Byli deportowani na podstawie dekretów wydanych przez Radę Najwyższą Związku Radzieckiego. Szacuje się, że w sumie do ZSRR deportowano około miliona Polaków. Za „antysowieckie elementy” zostali uznani wówczas członkowie wszystkich partii politycznych, organizacji „Legioniści”, przywódcy ZHP, oficerowie POW, byli urzędnicy aparatu państwowego, policjanci, prokuratorzy, sędziowie i ich rodziny.
Kazimierz Obuchowski, syn oficera WP zamordowanego w Kozielsku, pamięta, że dostał od ojca tylko jeden list z obozu. Ucieszył bliskich, ale jak się okazało, służył też jako wskazanie adresu rodziny, którą w pierwszej kolejności czekała wysyłka na Sybir.
Kiedy Rosjanie przychodzili, by deportować bezbronnych cywilów, pozwalali zabierać tylko najpotrzebniejsze rzeczy. W pierwszym odruchu zrozpaczone kobiety nie chciały opuszczać domów, nie wyobrażały sobie zabierania ze sobą małych dzieci. Nie było jednak wyboru – ładowani do bydlęcych wagonów wyruszali w nieznane. – Płacz i zgrzytanie zębów – wspomina tragiczną podróż jedna z jej uczestniczek.
Po blisko miesiącu jazdy w skrajnie trudnych warunkach, dotarli na miejsce przeznaczenia – Sybir. Mieli stać się tanią siłą roboczą budującą socjalizm w ZSRR. Mieszkali w barakach z dykty, a potem „zjemlankach” – każda zaludniona była przez 80 osób. W niektórych rejonach woda była racjonowana – musiało wystarczyć wiadro dziennie. Doskwierał głód tak wielki, że łapano i pieczono wróble. Najgorsza była zima 1943 roku – brak żywności i straszny mróz sięgający minus 56 stopni Celsjusza. Śmierć zebrała wówczas obfite żniwo wśród zesłańców. Jeden z nich wspomina dziś, jak przez kilka dni maszerował w czasie burzy śnieżnej. Płacze, gdy opowiada, że potem jedynym ratunkiem była amputacja przemrożonych dłoni.