Inżynier Mamoń w „Rejsie" narzekał na polskich aktorów, że grają tak, że aż się chce wyjść z kina. Ja mam to samo z polskimi komediami współczesnymi. Bez względu na to, czy rzecz dotyczy kina czy teatru.
Komedie polskie tym się różnią od np. amerykańskich, że są kompletnie nieśmieszne. Może dlatego, że starają się być zupełnie niekontrowersyjne. A jednak zdarzają się przypadki, które przywracają wiarę w to, że Polacy, mimo niesprzyjających okoliczności, nie stracili zupełnie poczucia humoru. To „Roma i Julian" w Teatrze Kwadrat.
Zespół prowadzony bardzo dobrze przez Andrzeja Nejmana skupia fachowców najwyższej klasy. Nikt w Polsce nie potrafi tak dobrze wystawiać fars (jeśli ktoś nie wierzy, warto porównać różne realizacje tekstów Raya Cooneya w trzech warszawskich teatrach: Ochu, Komedii i Kwadracie).
Ale w zasadzie nie jest im obcy żaden gatunek teatru rozrywkowego. Bo „Roma i Julian" farsą nie jest. To klasyczna komedia oparta na, starym jak ten gatunek, qui pro quo. W tym przypadku wszystko działa bezbłędnie, w czym bardzo pomagają precyzyjne i piekielnie śmieszne dialogi Krzysztofa Jaroszyńskiego.
Dlaczego ten utalentowany scenarzysta, a niegdyś również wykonawca i autor tekstów kabaretowych, nie robi dziś niczego dla telewizji, to zagadka trudna do rozwiązania. Zwłaszcza w kontekście sukcesu „Daleko od noszy", które w Polsacie miały kilkanaście sezonów. Na szczęście jest jeszcze Teatr Kwadrat oraz aktorzy tacy jak Hanna Śleszyńska i Paweł Wawrzecki (w tym przypadku również reżyser).