Najnowszy dramat Havla należy do jego najlepszych sztuk. Imponuje prostotą w przedstawieniu skomplikowanych aberracji w walce o władzę i spełnienie chorych ambicji, a także ich powtarzalności bez względu na polityczny system.
„Odejścia” pokazują ogrom łajdactwa, które wciąż zatruwa nasze życie społeczne i polityczne. Typową dla polityków manipulację, zdradę, odwet, cyniczne niszczenie konkurencji. Wreszcie demagogię władzy, która zawsze i wszędzie mówi, że w centrum jej zainteresowania stoi człowiek.
Z początku czytelnika lub widza może zwieść pozorna naiwność sztuki i głównego bohatera, Viléma Riegera, kanclerza kończącego kadencję. Havel delikatnie wciąga nas w aurę czechowowskiej operetki o intelektualiście sprawującym najwyższy urząd, by nagle zafundować szok. Być może sam go przeżywał, rezygnując z wielkiej polityki. Gwałtownie bowiem stawia swojego bohatera w sytuacji Króla Leara – samotnego, zdradzonego przez doradców, przyjaciół, bezdomnego. A i w tej scenie, jak na Czecha przystało, zamiast tragicznego tonu wybiera styl buffo.
Poza lekkością formy najbardziej zaimponował mi dystans byłego czeskiego prezydenta do samego siebie. Riegerowi nadał imię Vilém – wcześniej nosił je bohater „Górskiego hotelu” (napisanego w 1976 r.) – po to, by i tym razem kpić z jego (swojej?) słabości do kobiet. Nie oszczędza przyjaciółki kanclerza Ireny, w której trudno nie dopatrywać się drugiej żony pisarza Dagmary.
W każdej scenie, zwłaszcza gdy zatrzymuje akcję i oddaje głos narratorowi przemawiającemu z offu – czuć, że Havel jest przede wszystkim człowiekiem teatru i uznaje tylko taki, w którym mówi się wyłącznie prawdę. Co nie zmienia faktu, że świat w jego oczach pozostaje błazeńską farsą.