Edith Piaf to ikona Francji. Mawia się, że wraz z jej śmiercią odeszła francuska piosenka.
A znał jej piosenki każdy. „Milord”, „Padam... Padam”, „Mon Dieu”, „Non, je ne regrette rien” można było usłyszeć w każdej europejskiej kawiarni, a czasem i w USA. „Hymne a l’amour”, hymn miłości, uznawała za swój niejedna para zakochanych.
Boska Edith przeszła do historii nie tylko dzięki niepowtarzalnemu głosowi i przepięknym romantycznym utworom, które powstawały specjalnie dla niej. Imponowała niebywałą charyzmą i zamiłowaniem do hucznych zabaw.
Do końca pozostała wierna słowom „Niczego nie żałuję…”. Wolała życie krótkie i intensywne niż długie i monotonne.
Musical „Piaf” Pan Gems, zekranizowany niedawno przez Oliviera Dahana, jest opowieścią o drodze, jaką musiała przejść, nim zawędrowała na szczyt; o cenie, jaką zapłaciła za sukces, i o niekończącej się pogoni za miłością i szczęściem. Odsłania też mniej znane karty z jej życiorysu, choćby współpracę z francuskim ruchem oporu.