Kabaret warszawski Warlikowskiego w Nowym Teatrze

"Kabaret warszawski" to spektakl o ograniczaniu i poszerzaniu wolności – pisze Jacek Cieślak

Publikacja: 27.05.2013 18:35

Magdalena Cielecka w "Kabarecie warszawskim"

Magdalena Cielecka w "Kabarecie warszawskim"

Foto: Teatr Nowy, Magda Hueckel MH Magda Hueckel

Jest nad sceną Nowego Teatru prawie niewidoczne oko. Może Boga? A na pewno ulicznej kamery. Zobacz galerię zdjęć

Zobacz galerię zdjęć

Monitoruje, podgląda. W pierwszym akcie – życie berlińskiego „Kabaretu" z filmu Boba Fosse'a, w drugim zaś – nowojorskiego klubu erotycznego „Shortbus" z porno fabuły Johna Mitchella. Śledzi i transmituje na białą, kafelkową ścianę zaprojektowaną przez Małgorzatę Szcześniak. Tu – w Warszawie, bo o niej jest spektakl. Jak deklaruje Jacek Poniedziałek w roli drag queen – o jednym profilu z wąsikiem, a drugim z mocno pomalowanym okiem – Nowy Teatr zawsze będzie pytał, czy mieszkańcy Warszawy są szczęśliwi. A jeszcze dociekliwiej, co robią w sypialniach, klubach, sex-shopach i burdelach. Bo tam można poznać prawdziwą naturę człowieka.

Spektakl definiuje też największy obyczajowy konflikt współczesnej Polski. Przez pryzmat „Kabaretu", przypominającego narodziny faszyzmu, pokazuje strach przed nietolerancją dla mniejszości i próbami kontrolowania prywatności. W „Shortbus" oglądamy ludzi, którzy nie boją się stracić kontroli nad sobą i szukają totalnej wolności.

Warlikowski tworzy apoteozę seksualności bez ograniczeń. Zwłaszcza w historii Sophii. Maja Ostaszewska parodiuje delikatnie stereotypową terapeutkę: gra pewną siebie młodą kobietę, która prowadzi dwójkę gejów Jamesa (Piotr Polak) i Jamie (Maciej Stuhr), lecz sama nigdy nie przeżyła orgazmu. Ośmielona jointem i kontaktem z bezpruderyjną dziewczyną (Magdalena Popławska) sama przeżywa wyzwolenie.

Scena jest mistyczna. Ukrzyżowana, cierpiąca dotąd Sophii śni o kopulacji z całym światem, a Warlikowski winduje seks do wymiaru religii. Szczęście w nowym związku osiąga też James, szybując ponad sceną z syrenim ogonem, symbolem homoseksualności.

Apoteoza związków bez ograniczeń „nie wytrzymuje jednak próby pierwszego, kabaretowego aktu o miłości i samotności artystów. Warlikowski żywi się prywatnością Magdaleny Cieleckiej i Andrzeja Chyry obsadzonych w rolach Sally i Briana. Cielecka mówi gorzko: nie wystarczy kochać się, by móc być ze sobą. Niedopasowanie, zdrady zatruwają największe uczucie. I nie uratują go najczulsze nawet pocałunki oraz powroty".

Cielecka pokazała, że jest kaskaderką. Kamikadze. Pomimo kontuzji, z ręką na temblaku, gra aktorkę po przejściach, zranioną dramatycznym romansem i niespełnionym marzeniem o macierzyństwie. Jej Sally zatacza się po scenie pijana, ale nic nie zwali jej z nóg, nie zrzuci z wysokich obcasów. Nawet gdy zrozpaczona leży na podłodze łazienki jak w „Egoistach" Trelińskiego, podrywa się do życia. Śpiewa, tańczy, kocha, szaleje.

Jest też w roli Sally refleks Puka z „Burzy" Warlikowskiego. Puk był młodszy. Przerażało go niespełnienie. Sally pokazuje, że można żyć z uśmiechem na ustach, nie mając wszystkiego. To co jej nie zabiło – tylko ją wzmocniło.

Świetna jest scena z Maciejem Stuhrem tłumaczącym się z tremy debiutanta w roli konferansjera, gdy wręcza Cieleckiej Oscara, jakiego otrzymała za rolę Sally Liza Minelli. Warlikowski nareszcie zrobił coming out i odsłonił się do końca jako osoba obdarzona gigantycznym poczuciem humoru. W adaptacji scenariuszy pomagali mu Piotr Gruszczyński i Szczepan Orłowski.

Komiczna jest też zbiorowa kreacja w rewiowych numerach, gdy zespół Nowego z przylizanymi fryzurami, mocno uszminkowanymi ustami, spleciony w krzyżowych objęciach wiruje wokół sceny jak girlaski z Moulin Rouge. Redbad Klijnstra w weselnej piosence żydowskiej kapitalnie pastiszuje gwiazdę izrael disco. Grając jednocześnie dramat cudzoziemca w Polsce, który chcąc być bardziej polski od „prawdziwych Polaków", pada w końcu ich ofiarą.

Nowy typ energii wniósł do spektaklu Warlikowskiego francuski tancerz Claude Bardouil, autor znakomitej choreografii wykonywanej do muzyki granej na żywo przez mocny kwartet. W duecie z Małgorzatą Hajewską-Krzysztofik, Bardouil pokazuje nowojorski dramat World Trade Center. Przypomina rockowego Iggy Popa. Jego ciało jest jak taran, którym walczy o prawo i przestrzeń do życia, nie bojąc się ryzyka i bólu. Balansując na jednej nodze, odrywa się od ziemi i płynie ponad sceną w chmurze dymu w rytm psychodelicznych piosenek z płyty „Kid A" Radiohead. Półnagie ciało obsypane gwiezdnym pyłem przechodzi próbę śmierci. Wchodząc i wychodząc z trumny - Bardouil demonstruje dzikość, gniew i determinację, jakiej wymaga od nas czas katastrofy.

Pięciogodzinny spektakl mógłby być krótszy, zwłaszcza o kabotyńskie, minoderyjne sekwencje, w których bohaterowie pokładają się ze śmiechu, paląc trawkę lub uprawiają seks. Chwilami męczy monotematyzm, a pantomimy rozgrywane na drugim planie osłabiają to, co w centrum uwagi. Wygląda na to, że seks wyniesiony na ołtarze – jak każda religia – skazany jest na kryzys wiary. Efektu pięciogodzinnego orgazmu osiągnąć się nie udało, choć kilka szczytowań przecież było.

Jest nad sceną Nowego Teatru prawie niewidoczne oko. Może Boga? A na pewno ulicznej kamery. Zobacz galerię zdjęć

Zobacz galerię zdjęć

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Teatr
Historia mężczyzny bez ręki, którą obcięło ISIS
Teatr
Nie żyje Ewa Dałkowska. Była artystką ponad podziałami
Patronat Rzeczpospolitej
Latem Warszawa oddycha komediami Teatru Capitol
Teatr
„Wyzwolenie” Klaty, Pokaz Mistrzowski XXXI Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao nagrodzony w konkursie The Drum Awards for Marketing EMEA za działania w Fortnite
Teatr
Niemiecki teatr doby migracji i AfD