Pierwsza scena, w której w stołecznym Teatrze Powszechnym prezentują się bohaterowie „Wojny i pokoju", dowodzi reżyserskiego wyczucia Marcina Libera. Jest ładna kompozycja obrazu osiągnięta prostymi środkami, umiejętna ekspozycja postaci z powieści Lwa Tołstoja oraz wydobycie zasadniczego tematu.
Jesteśmy świadkami uroczystości na cześć hrabiego Ilii Rostowa, którego car uhonorował odręcznie napisanym listem. W rozmowach coraz częściej przewija się jednak temat wojny, bo Napoleon chce podporządkować sobie Europę, a potem zapewne ruszyć na Rosję.
Jaki ten tekst jest aktualny, a „Wojna i pokój" diagnozuje uniwersalne mechanizmy historii! Ta myśl musi się pojawić, gdy padają słowa o Europie, która nie ufa Rosji, i o Rosji, która nie ufa Europie. Stopniowo podziw dla Lwa Tołstoja i dla Marcina Libera jednak zanika, a powód jest prosty.
Nie oglądamy bowiem adaptacji jednej z najwspanialszych powieści w historii literatury. To nawet nie jest fantazja na jej temat, jak głosi podtytuł spektaklu. Reżyser oraz dramaturg Paweł Sztarbowski posłużyli się atrakcyjnym tytułem, by stworzyć plakatowe przedstawienie o sprawach bieżącej polityki. „Modny temat: wojna" – mówi jedna z postaci i to jest motto twórców premiery.
Bohaterowie Tołstoja zachwycają się geniuszem cara Mikołaja I, a ojciec narodu wie, co jest dobre dla jego poddanych. Tym słowom towarzyszy puszczanie oka do widza, bo przecież wiemy, o kogo naprawdę tu chodzi. A fakt, że bitwę pod Austerlitz Rosjanie propagandowo sprzedają jako własne zwycięstwo, a nie klęskę, czy też ci czegoś, drogi widzu, nie przypomina?