W sali konferencyjnej hotelu Hilton koło lotniska w Miami panowała we wtorek atmosfera niepewności. Członkowie sztabu senatora McCaina, jego zwolennicy i dziennikarze w skupieniu oglądali wstępne wyniki na ekranach. Potwierdzały one to, co wynikało z sondaży: w prawyborach na Florydzie, kluczowym starciu kampanii o nominację prezydencką, McCain znajdował się w klinczu z Mittem Romneyem. Obaj mieli po około 30 proc. poparcia.
Gdy CNN ogłosiło McCaina zwycięzcą (dostał 36 proc. głosów, o pięć punktów więcej od Romneya), na sali rozległo się westchnienie ulgi.
– Wierzę, że w listopadzie będę w stanie wygrać bez względu na to, kto zostanie kandydatem demokratów – stwierdził szeroko uśmiechnięty McCain, jakby sprawa republikańskiej nominacji była już przesądzona. Choć Romney zapowiada dalszą walkę, McCain wysunął się na czoło. Co więcej, udało mu się utrzeć nosa sceptykom, którzy powtarzali, iż ma przeciw sobie partyjny establishment.
W przemówieniu zwycięzca szczególnie ciepło wyrażał się o starym przyjacielu – i do wtorkowego wieczoru rywalu – Rudym Giulianim, nazywając go prawdziwym przywódcą. – Dziękuję, że byłeś dla nas natchnieniem – powiedział, nawiązując do bohaterskiej postawy byłego burmistrza Nowego Jorku po 11 września 2001 r. Zdaniem wielu obserwatorów za tymi serdecznościami może się kryć coś więcej niż tylko szacunek. Parę godzin po zakończeniu głosowania w mediach pojawiły się doniesienia, że Giuliani wycofa się z konkurencji, by poprzeć McCaina.
Rudy Giuliani, który postawił na Florydę, by po intensywnej, trwającej ponad miesiąc kampanii dostać tylko 15 proc. głosów, nie powiedział wprost, co zamierza. Ale mówił o swej kampanii w czasie przeszłym. Zdaniem wielu komentatorów jego klęska oznacza koniec ery 11 września w amerykańskiej polityce. Były burmistrz, próbując się odwoływać do doświadczeń, jakie wyniósł z wydarzeń sprzed ponad sześciu lat, wyraźnie się przeliczył.