Wybory, w których spotyka się dwóch kandydatów na urząd prezydencki, muszą pociągnąć za sobą polaryzację postaw. Kandydujący w niedzielnej elekcji urzędujący prezydent Serbii Boris Tadić postawił jednak sprawę na ostrzu noża. Jakby niepomny przestrogi Lincolna, że „dom podzielony nie może się ostać”, stawiał wyborców przed apokaliptyczną perspektywą: „Serbia w Europie” albo „powrót do epoki wojen”. Mieszkańcy Serbii opowiedzieć się mają już nie za Tomislavem Nikoliciem lub Borisem Tadiciem, lecz za „epoką Miloszevicia” lub przeciw niej.
Zagranicznym komentatorom w to graj. Słysząc o Europejczyku przeciwstawionym nacjonaliście, mogą pisać do woli o wyborach niczym o plebiscycie, nie dociekając źródeł rozczarowań. Ale Tadić chyba niepotrzebnie sugerował manichejski podział. Nikolić – populista z szowinistyczną przeszłością, ma dość wad, by przypisywać mu jeszcze rolę watażki. Kolejny prezydent (któremu konstytucja przyznaje zresztą skromne uprawnienia), bez względu na to, kto nim zostanie, nie wywoła wojny.
Tadić sięgnął po język zagrożenia, pełen niepokoju. W ciągu kilku dni spotkał się z lekceważeniem Unii Europejskiej, która wbrew wcześniejszym sygnałom odmówiła podpisania porozumienia o stabilizacji i stowarzyszeniu, z woltą premiera Vojislava Kosztunicy, który nieoczekiwanie odmówił mu poparcia, wreszcie z sygnałami, że proklamowanie przez Prisztinę niepodległości jest kwestią tygodni. W tej sytuacji pozostało najpierw straszyć wyborców recydywą nacjonalizmu. Następnie zaś prezydent, który latami budował swój image światowca i profesjonalisty, udał się do ubogiej serbskiej enklawy w Kosowie, by przymierzać tam kierpce i śpiewać XIX-wieczny hymn. Już Aleksander Kwaśniewski w pasie słuckim byłby bardziej autentyczny.
Lata 90. zostawiły po sobie w Belgradzie tak złą pamięć, że straszak „epoki Miloszevicia” może okazać się skuteczny. Niewykluczone, że raz jeszcze wygra kandydat namawiający do wytrwałości i rezygnacji. Oby jednak po wyborach zdołał zdobyć zaufanie zagubionej po roku 2000 prowincji trafniej, niż wdziewając kierpce. W innym przypadku partia Nikolicia ma szansę wygrać za kilka miesięcy przedterminowe wybory parlamentarne. To zaś okazać się może dla Serbii i jej sąsiadów znacznie groźniejsze niż symboliczna prezydentura.